Pierwsza setka. Ta łatwiejsza większa połowa
Przed startem
Przepaki przygotowane. W każdym po 8 kulek orzechowo-daktylowych, 2 lub 4 żele, po dwie 0,5 litrowe butelki z izotonikiem i cola. Biorę ogromną ilość jedzenia, mam w pamięci odcięcie na Supermaratonie Gór Stołowych i bardzo chcę tego uniknąć. Zamierzam co pół godziny wcinać jedną kulkę lub żela. Teraz się śmieję z tych kulek. Z perspektywy czasu, to nie był dobry pomysł, całkowicie mnie zatkały i nie byłam w stanie wepchać w siebie już nic słodkiego.
Nie biorę do przepaków żadnych ubrań czy butów na zmianę, jak radzą niektórzy zaprawieni w ultra znajomi. Według mnie w biegu na 100 km przebieranie się to tylko strata czasu. Biorę tylko pas biodrowy, a w nim 7 kulek, 2 żele i kurtka na pierwszy odcinek trasy. Kasza jaglana na kolację z musem jagodowym. Wystarczy tylko pójść spać o 18 i obudzić się jak nowo narodzona o 1.30 w nocy. Start o 3 w nocy to dla mnie pierwsze wyzwanie. Nigdy nie musiałam wstawać w nocy, żeby napierać po górach przez ponad 10 godz. Na dodatek nie mogę zasnąć mimo, że nie myślę o biegu i w ogóle się nim nie stresuję. Na nic zdało się przestawianie organizmu przez ostatnie kilka dni i chodzenie spać o 18-19.
Zasypiam w końcu ok. 23 i budzę się o 1 w nocy. Dobre i to. Błażej z Krzychem spali jeszcze mniej, a my z Łukaszem urządziliśmy im wesołą pobudkę. Błażej ledwo wstaje zdziwiony, że musi jeszcze przebiec 100 km, bo właśnie mu się śniło, że już z Krzychem dobiegli. Ten sen okazał się proroczy. Forrest swoim zwyczajem roznosi wszystkim buty po pensjonacie, w nadziei, że ktoś zechce się z nim pobawić w berka. W dobrych nastrojach jedziemy w ciemną noc na start.
Od startu do Rytra
Zaczynam wolno. Powtarzam jak mantrę słowa Marcina Świerca i Błażeja: „jeśli wydaje Ci się, że biegniesz za wolno, to zwolnij jeszcze bardziej”. Wydaje mi się, że wolniej już się nie da! Oddech spokojny, pierwszy zakres. Magda Łączak i Ewa Majer wyrywają do przodu, nawet na nie nie patrzę, biegnę swoje. Gdy wbiegamy do lasu ze zdziwieniem spostrzegam, że większość biegaczy nie ma zwykłych czołówek. Oni mają lampy halogenowe! Po chwili orientuję się, że to jednak z moją czołówką jest coś nie tak. Świeci jakby chciała, a nie mogła. Nie zmieniłam baterii. Pierwsza moja organizacyjna wpadka. Na szczęście pierwsza i ostatnia. Super jak na debiut w ultra. Zbiegam jak pokraka, wpadając w każde błoto i lądując w prawie każdej kałuży, czekając na upragniony świt. Na Jaworzynę Krynicką wchodzi/wbiega mi się bardzo dobrze, aż za dobrze, wyprzedzam wszystkich, którzy uciekli mi na zbiegu ze swoimi czołówkami-halogenami. Noc jest ciemna, nie ma księżyca, widać za to przepiękne gwieździste niebo. Zatapiam się w tej ciemności.
Na zbiegach z Jaworzyny do Hali Łabowskiej próbuję się podczepić do szczęśliwego posiadacza latarki-halogenu, ale wszyscy mi uciekają. Wyprzedza mnie Justyna Frączek. Mijamy się tak parę razy na odcinku do Rytra zamieniając kilka zdań. To trzeci start Justyny na tej trasie, a jej najlepszy wynik to 12:30 i mówi, że chciałaby go poprawić. Wnioskuję z tego, że nie biegnę za szybko, skoro moim celem jest czas w granicach 12 godzin.
Do Rytra wszystkie podbiegi wydają mi się dziecinnie proste, czego nie będę mogła powiedzieć w dalszej części biegu. Myślę: „Jest dobrze, nawet bardzo dobrze”. Ale wiem też, że wszystko może się jeszcze zdarzyć. I właśnie się zdarza. Za Halą Łabowską wpadam po kostki w wielką kałużę i ląduje na tyłku w błocie, każdy but waży teraz o pół kilograma więcej. „Super – myślę sobie ironicznie – to już najgorsze za mną, teraz będzie tylko lepiej”. Chyba nic gorszego, niż przemoczone buty i cały tyłek w błocie, nie może się już zdarzyć, prawda? Oj, nawet nie wiem, jak bardzo jestem w błędzie!
Na zbiegu do Rytra zaczynam czuć ból w lewym kolanie pod blizną, który rozprzestrzenia się na bok kolana. Nie zamierzam jednak schodzić z trasy, ale nie jest to dobry prognostyk na jeszcze ponad 60 km biegu… Pożyczam tabletkę przeciwbólową od poznanego biegacza i pocieszam się, że będzie dobrze. Jednak ból mnie spowalnia. Na pierwszym przepaku w Rytrze Justyna znowu jest tuż za mną.
W punkcie pomaga mi Tata i sugeruje pełen obaw o moje zdrowie, abym z powodu kolana zeszła z trasy. Odrzucam taką możliwość natychmiast, zanim zdąży zakiełkować w głowie i zasiać wątpliwości. Tym bardziej, że dowiaduję się, że Ewa Majer zrezygnowała, a ja jestem teraz drugą kobietą, za Magdą Łączak. To mnie uskrzydla. Postanawiam walczyć do końca, nawet jeśli miałabym to okupić kontuzją trwającą do końca sezonu. W Rytrze mam czas 3:43, lepszy o 17 minut niż planowałam, rokujący na złamanie 12 godzin. Czy to się może udać?
No i jest… pierwszy kryzys
Za Rytrem dopinguje mnie Józek Pawlica i biegnie chwilę ze mną. To bardzo pomaga, ale czuję się wtedy jeszcze bardzo dobrze. Dopiero na podbiegu a raczej podejściu na Przehybę dowiaduję się po raz pierwszy, czym jest kryzys. Nie mam nawet 40 km w nogach, a bieg już daje mi się we znaki. Kryzys trzyma mnie od godz. 6 do 8.
Teraz wiem, co znaczy mądrze brzmiące powiedzenie, czytane wiele razy w książkach o ultra, że głowa nie chce współpracować z nogami. Moja głowa robi się ciężka jak ołów i chce iść spać, przerwać bieg i położyć się gdzieś na trawie, mimo, że nogi rwą się do przodu. Zadania nie ułatwia strome, nie kończące się podejście, na którym nie da się biec i tempo jest bardzo wolne. Na wypłaszczeniach daje się coś potruchtać i głowa jakby załapuje, o co tutaj chodzi. Cały odcinek do Przehyby przemierzam z poznanym na trasie biegaczem, z którym sobie miło gawędzimy (ostatecznie wyprzedził mnie na ostatnim zbiegu do Krynicy).
Dowiaduję się wtedy, że pierwsza setka jest najłatwiejsza, bo nie wiem, co mnie czeka. Genialne! Powtarzam sobie, że kryzys na pewno minie. A gdy tylko pojawi się słońce, od razu się obudzę. Oszukuję siebie, że to wcale nie z powodu braku snu, tylko jakiś leń mnie złapał. O dziwo to pomaga. Pomaga też myślenie o wszystkich, którzy właśnie wstają z łóżek i zamierzają w tę pięknie zapowiadającą się, słoneczną sobotę, zasiąść przed telewizorem. A my od 3 w nocy napieramy po górach i nie poddajemy się żadnym kryzysom. Tacy z nas mocarze!
Przypominam sobie, kiedy biegłam ten odcinek w ciepły, kwietniowy dzień, z ciężkim, napakowanym jedzeniem plecakiem i Forrestem. Jak wtedy było mi ciężko, jak ten podbieg się dłużył, a ja nie mogłam się doczekać dotarcia do schroniska. Jakże teraz wszystko jest inne… Wtedy było ciężko?
Przed Przehybą na Wietrznych Dziurach, gdy tylko pojawiają się pierwsze promienie słońca, kryzys przechodzi tak szybko, jak się pojawił. Teraz czuję się naprawdę dobrze, mam siły, głowa nie boli. Przed nawrotką mijamy się z Błażejem, który wesoły biegnie już w dół. Wcześniej mijam Łukasza ze zdziwioną na mój widok miną i kilku innych kolegów ultrasów, którym depczę prawie po piętach, myśląc, że to niemożliwe, żebym była tutaj tak szybko! Gdy jestem już za schroniskiem na Przehybie widzę biegnące do punktu dziewczyny: Justyna Frączek, Żaneta Bogdał. Są ok. 5 min za mną, ale nie przejmuję się tym zupełnie.
Do Piwnicznej. Znużenie biegiem
Do Piwnicznej (66 km) biegnie mi się super, znam trasę, podziwiam widoki, jest piękna słoneczna pogoda. Na Radziejową wbiegam, prawie nie zauważając żadnego podbiegu. Zgodnie z planem co pół godziny wcinam orzechowo-daktylową kulkę, w zasadzie połykam je w całości, bo na słodkie nie mogę już patrzeć. Wyprzedzam kolejnych biegaczy, którzy krzyczą, że dobrze mi idzie, żebym biegła dalej spokojnie tym tempem i będę drugą kobietą. Nadaj wszystkie podbiegi pokonuję biegiem.
Na ostatnim 6-km, betonowym zbiegu do Piwnicznej łapie mnie kryzys mentalny. Szczerze? Zaczyna mi się ta zabawa nudzić. A tu jeszcze maraton przede mną! „Ta zabawa jest fajna tylko dla tych, którzy pokonują 100 km w 10 godzin – myślę – jeszcze ponad 4 godziny biegu? Masakra!” Z nudów zagaduję dosłownie każdego mijanego biegacza, pytam o bieg, doświadczenia w setkach, opowiadam swoje przeżycia, już nawet nie pamiętam, co tam plotę, aż jeden z biegaczy mówi wprost, że nie życzy sobie żadnych rozmów podczas biegu i ucieka w dół.
Gadanie z ludźmi pozwala mi jednak przetrwać kryzys mentalny. Zagaduję też wszystkich mijanych turystów, pytam grzybiarzy o zbiory, w tym roku wysypały rydze. Uwielbiam rydze! Po biegu Błażej oświecił mnie, że przez to gadanie (a im dalej, tym bardziej się nasilało, co gorsza przekształcało się w krzyk, płacz, a nawet śpiewanie) traciłam mnóstwo cennej energii. Być może. Ale to pomagało.
W dobrym nastroju dobiegam do Piwnicznej. To wszystko jest za proste, gdzie ten ból i wielkie kryzysy? Dobiegając do punktu odżywczego nie mogę się doczekać spotkania z Tatą, chcę mu opowiedzieć o wszystkich moich przeżyciach od Rytra. Takie wsparcie psychiczne naprawdę bardzo, bardzo dużo pomaga! Jednak go tam nie ma… No tak, myślę, dobiegłam za szybko! (Okazało się później, że zepsuł mu się samochód. Cały Tata!) Mój czas to 7:21, a nie zakładane 8 godzin. Błażej relacjonował później, że widział mnie wbiegającą do Piwnicznej, gdy on opuszczał punkt i z przerażeniem – „goni mnie młodsza siostra” – odpalił rakietę.
Teoretycznie mam szansę na 11 godzin i srebrny medal w Mistrzostwach Polski. Teoretycznie. Z tyłu głowy kołacze się jednak myśl, że przede mną jeszcze 4 albo ponad 4 godziny biegu. Maraton górski. Ta myśl zaczyna mnie przerażać. Można sobie chwilowo podbudować nastrój przez fajną pogawędką ze współbiegaczami, ale ostatecznie zostaje się samemu ze sobą i samemu trzeba dobiec do mety, całe 34 km, które w tym momencie wydają się dużo dłuższe, niż są w rzeczywistości.
W punkcie, otoczona kamerami i obiektywami, szybko zabieram swój ekwipunek z kulkami i żelami, piję dużo i tradycyjnie nawet nie zaglądam na zastawione pysznościami stoły, ani nie odpoczywam nawet na moment. Punkt opuszczam we względnie dobrym nastroju, zagaduję jeszcze policjantów i częstuje nadmiarem kulek. Przeklęte kulki! Zaczęłam je już wyrzucać w drodze do Piwnicznej, ale nikt nie chciał się poczęstować. Moja świadomość jeszcze nie wie i nawet nie przypuszcza, że już niedługo wszystko się zmieni, a ja nie będę już tą samą osobą…
W kolejnej części o tym, jak przetrwać niekończący się kryzys.