Pierwsza setka. Niekończący się kryzys

Bieg 7 Dolin ultramarton 100 km

Radość na mecie. Bieg 7 Dolin

Z Piwnicznej do Wierchomli

Zaczyna się robić gorąco a przede mną stromy podbieg do Łabowej po płytach. Spotykam mocnego zawodnika w spodenkach Salomona. To Krystian Ogły, chory, krew leje mu się z nosa. „To dopiero masakra” – myślę sobie. Maszerujemy chwilę razem pod górę, po czym gdy robi się bardziej płasko, Krystian mi ucieka. Jest dopiero 70 km, a ja czuję, że tak łagodny podbieg, który na początku biegu był dla mnie niezauważalny i który pokonywałam w tempie 5:00, staje się dla mnie wyzwaniem.

Upał zaczyna doskwierać, kompletnie opadam z sił, których miałam jeszcze tak wiele na zbiegu do Piwnicznej. To znaczy mam energię, ale nogi nie chcą biec. Zaczynam iść po prawie płaskim terenie. Za sobą słyszę stukane kijków. Doganiają mnie „maruderzy”, to mi uświadamia, że jest ze mną naprawdę źle. Do tego dochodzi kolejny kryzys mentalny. Świadomość, że jeszcze ponad 4 godziny człapania albo i więcej, jeśli nie pokonam kryzysu, staje się nie do zniesienia. Staram się odgonić te myśli i skupić na biegu. Próbuję biec, udaje mi się to i znowu doganiam Krystiana.

Czuje się jednak coraz gorzej, nie mogę już przełknąć żadnej kulki, na myśl o słodkim smaku robi mi się niedobrze. Nie jestem jednak odwodniona i nie mam zawrotów głowy ani wymiotów (co zdarzało mi się nieraz na maratonach górskich). W krzakach byłam już 6 razy, bardzo dużo piłam i jadłam. Wiem, że ten kryzys to zmęczenie mięśni, to zmęczenie organizmu po 8 godzinach mocnego napierania. Może to jednak było za szybko?

Wiem już, o co chodzi. Właśnie zaczęła się moja pierwsza setka, moje pierwsze ultra, w tym momencie, po 8 godzinach i 70 km zaczyna się prawdziwy wyścig, wyścig z samą sobą, z własnymi ograniczeniami, z bólem, łzami i zwątpieniem. Jeszcze do 70 km myślałam o rywalkach i o tym, że za nic nie dam się żadnej przegonić, że nie oddam tego 2 miejsca choćby miało boleć jak diabli. Teraz jestem w piekle. Boli strasznie, takiego bólu jeszcze nie znałam, nie mam pojęcia, co z tym bólem zrobić. Teraz już mnie nie obchodzi, że wyprzedza mnie właśnie Żaneta Bogdal, biegnąc pod górę tak lekko jak piórko, ledwo dotykając czubkami palców do ziemi. Rywalki nagle przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Jestem tylko ja i mój ból. Rozcięgno podeszwowe w prawej stopie pali jak ogień, zbiegi stają się koszmarem. „Kiedy się to skończy? Jak dotrwam do mety?”

Z wielkim bólem zbiegam po ostrych kamieniach do Wierchomli, każdy krok w dół to dla mnie olbrzymie wyzwanie. Ten zbieg, pod względem trudności, nie ma nic wspólnego z tymi, które trenowałam w Tatrach, jednak zmęczone ciało ma już tego serdecznie dość. W Wierchomli jest asfalt, prawie płasko. Widzę przed sobą Żanetę, która biegnie swobodnie, jakby wyszła właśnie na sobotni jogging. Ja próbuję biec głową, zmuszam się ostatnimi podrygami woli, poczucie wstydu nie pozwala mi przejść do marszu na tym płaskim odcinku. Odwiedzam poboczne krzaki, omal się nie przewracam ze zmęczenia i nie ląduję w pokrzywach. Myślisz, że jest ze mną źle? Jest tragicznie! Takiej słabości się nie spodziewałam!

Doczłapuję się cudem do punktu w Wierchomli, gdzie znajduje się trzeci przepak. Biorę tylko 2 żele i colę. Na przeklęte, słodkie i lepiące się kulki daktylowo-orzechowe nie mogę już patrzeć. Ten wynalazek nie zdał egzaminu, zamiast dodawać energii, napawał mnie obrzydzeniem. W punkcie czeka na mnie Łukasz (który chciał pobiec w 10 godzin), nawet go o nic nie pytam, po minie widzę, że jest źle, bardzo źle. Daję mu jedną colę i ruszamy razem. Z nim jest jeszcze gorzej, ledwo truchtamy po płaskim, a zaraz zacznie się ostatnie, strome podejście po stoku narciarskim pod Szczawnikiem. Z nieba leje się żar.

Piekło pod Szczawnikiem

Nie bolą mnie czwórki, nie bolą pośladki, po prostu nie mam zupełnie siły, żeby wdrapywać się pod górę. Idę zygzakiem, żeby było trochę łagodniej i z humorem radzę Łukaszowi to samo. Staram się robić dobrą minę do złej gry, wnieść trochę śmiechu do tej beznadziejnej sytuacji. Poruszamy się dosłownie jak muchy w smole! Chce mi się płakać, chce mi się wyć z bólu. Ale nie mam siły wykrzesać z siebie nawet jednej łzy, nie mam siły na nic. Marzę o tym, żeby wskoczyć na krzesełko wyciągu nad naszymi głowami, marzę o tym, żeby to piekło się wreszcie skończyło. Słońce pali jeszcze bardziej. „Czy tak wygląda piekło?” A przecież jesteśmy tu z własnej, nieprzymuszonej woli, dla hobby, dla przyjemności.

Łukasz co chwilę się zatrzymuje i krzyczy, ja człapię, gdybym teraz usiadła, nie dałabym rady się podnieść. Mijają nas kolejne osoby, też się zataczają. Ktoś siedzi na cudem znalezionym kawałeczku cienia i nie wygląda za dobrze. Łukasz pociesza, ze jeszcze tylko 17 km, czyli takie nic, krótkie wybieganie. Dobry żart. Dla mnie te 17 km w tamtej chwili wydaje się wiecznością, wiecznością spędzoną w piekle, upale i bólu, który nie ma granic. Nie mylę się, na zbiegu boli jeszcze bardziej. Przeciążone rozcięgno, które bolało już na zbiegu do Wierchomli teraz napina się jeszcze mocniej, każdy krok w dół to uczucie gwoździa wbijającego się w stopę. Zaczynam ryczeć, łzy lecą po mojej słonej od potu twarzy, panikuję, poddaję się.

Łukasz na zbiegu jest przede mną, co chwilę się zatrzymuje i czeka na mnie. Widząc mój opłakany stan sugeruje, żeby zejść z trasy. DNF? Nie, to nie dla mnie, ja jestem twarda. Doczołgam się do mety na czworakach, ale przy moim nazwisku nie będzie DNF. I muszę mieć te cholerne 2 punkty na Bieg ultra Granią Tatr. Po to tu przyjechałam.

Zaczynam się bać, co będzie się działo w dalszej części trasy. Wiem, że do Bacówki nad Wierchomlą będzie podbieg, z którym jakoś dam sobie rade, ale na ostatnim 8-km zbiegu z Runku po prostu będę szła. Ta świadomość mi nie pomaga. Jeśli będę szła jeszcze ponad 15 km, to znaczy, że spędzę w piekle jeszcze 3-4 godziny. 12 godzin staje się coraz mniej realne, ucieka gdzieś w zapomnienie. Przyrzekam sobie, że to moja ostatnia setka, spróbowałam, zobaczyłam, jak to jest i nigdy więcej się w to nie bawię.

Długa droga do Bacówki

Do Bacówki nad Wierchomlą, 6-km łagodnego, szutrowego podbiegu, idziemy, ledwo powłócząc nogami. Mówię do Łukasza, że to jakaś masakra, idąc tak będziemy na górze za 1,5 godziny. Trzeba natychmiast coś wymyślić! Czekam na cud, który sprawi, że nagle przypłyną nowe siły. Niesamowite, 10 godzin temu taki podbieg wydawałby mi się płaski, dziecinnie prosty, a teraz nie jestem w stanie zmusić się do żwawszego podnoszenia nóg.

Moja wyobraźnia snuje wizje, że ktoś podwozi nas samochodem, odpoczywamy na wygodnej kanapie i wysiadamy wypoczęci w Bacówce, zagaduję rowerzystę, żeby pożyczył mi rower. On mój żart bierze na poważnie i podaje mi rower. Odpowiadam żartem, że bardzo chętnie, ale nie dam rady nawet wsiąść na rower, a co dopiero utrzymać na nim równowagę. Doganiają nas kolejni zawodnicy, którym udaje się truchtać. Humor mnie nie opuszcza, sugeruję, żeby się skrzyknąć razem i podjechać stojącą przy drodze ciężarówką. Koledze jednak nie jest do śmiechu, patrzy na mnie dziwnie i nic nie mówiąc rusza do przodu.

Chcę zapomnieć o bólu, udać, że go nie ma, że to tylko wymysł mojego umysłu, wypędzić go z głowy raz na zawsze. Zaczynam śpiewać, że życie jest piękne i kocham bieganie! Pomaga mi myśl o wszystkich ludziach, którzy są uwięzieni na wózkach, nie mogą chodzić, którzy marzą o tym, żeby móc przebiec choćby kilometr, marzą, żeby wstać i przejść parę kroków, poczuć zmęczenie. Tak, są ludzie, których marzeniem jest poczuć zmęczenie! Wtedy uświadamiam sobie, że ja przecież mogę biec! Nie mam sparaliżowanych nóg. Oni nie mogą w ogóle i nigdy nie będą mogli, a ja jestem w stanie to zrobić. Co z tego, że piekielnie boli, ale mam dwie sprawne nogi, zależy to tylko od mojej woli. To pomaga. Zaczynam człapać, a jednak się da! (Parę miesięcy później słuchałam w Trójce audycji o chłopaku na wózku, którego największym marzeniem było poczuć zmęczenie, przejść na nogach 100 km i nie czuć ich z bólu).

Doczłapuje do mnie Łukasz, skupiony, nic nie mówi, to znaczy, że jest z nim bardzo źle. Obawiam się, że w jego głowie kłębią się myśli o zejściu z trasy, ale mu na to nie pozwalam. Poruszamy się w na tyle opłakanym tempie, że 1 km przed Bacówką dogania nas Justyna Frączek, idąc żwawo z kijami. Nie zamierzam się z nią ścigać, oddaję te 3, wymęczone do tej pory miejsce z pełną rezygnacją i pokorą. Jestem pogodzona z tym, że w tym momencie jestem człapakiem. Nic więcej nie jestem w stanie zrobić, nic więcej wykrzesać, mimo, że jestem bojowniczką i zawsze walczę do końca. Ale to jest już walka tylko z sobą i trasą.

Z Runku ze łzami w oczach

Przy Bacówce Łukasz siada, Justyna zatrzymuje się przy bufecie, ja tylko biorę wodę, banana i napieram dalej do przodu. Może jej jeszcze ucieknę? To jednak mrzonki mojego zmęczonego umysłu. Wiem, że największym wyzwaniem będzie dla mnie zbieg z Runku. Za 3 minuty jest już za mną Justyna, mówi, że jeszcze wszystko może się zmienić, żebym się nie poddawała, ale nie mam ani siły, ani woli, żeby podjąć z nią walkę. Znika mi szybko z oczu na zbiegu a potem na podbiegu na Runek. Przed Runkiem dogania mnie Łukasz. Bardzo mnie to cieszy, bardzo nie chcę, aby miał gorszy czas ode mnie. Pytam, czy odzyskał siły, namawiam, żeby leciał własnym tempem, ale on mnie dopinguje i czeka na zbiegach.

Jest lepiej, niż sądziłam, jestem w stanie zbiegać w tempie 7:00, ale mimo dopingowania przez Łukasza, znowu się rozklejam, płaczę z bólu, wyję. Łukasz co chwilę pyta, ile jeszcze, pyta co jakieś 200-300 metrów, jakby minął już kilometr (padł mu już zegarek). On też ma niezły kryzys, choć nie chce po sobie niczego pokazać. Informuję go o naszych postępach, które są opłakane. Mijają nas kolejni zawodnicy, których przed Piwniczną wyprzedzałam. Poznają mnie, dopingują. Podziwiam ich!  Co z tego, że parę godzin temu byłam przed nimi, skoro teraz walczę z każdym krokiem, a oni pędzą jak kozice?

Ultra zaczyna się po 90 km

Łukasz ciągle mnie pogania i czeka na mnie, a ja ze łzami w oczach mówię, żeby leciał swoje. 5 km do mety, a mam wrażenie, że to wieczność, ze ten zbieg nigdy się nie skończy. Mam już 95 km w nogach, lecz głowa nie jest w stanie tego pojąć i cieszyć się, że zostało tylko 5. W głowie przede mną jest nadal setka, piekło i męczarnia. „To jest właśnie ultra, moje ostatnie ultra” – postanawiam po raz kolejny z całą stanowczością.

Zaczyna się burza, robi mi się zimno, a kurtka została w Rytrze. Tempo jest tak wolne, że nie daję rady ogrzać się biegiem. Pioruny walą dookoła, gdy po kałużach i błocie wybiegamy chwilowo z lasu. Lejąca się po mnie woda miesza się z łzami. Boję się, że trafi mnie piorun i będzie to naprawdę moja pierwsza i ostatnia setka. Płaczę, panikuję. Przestaję myśleć o bólu i wyścigu, zaczynam uciekać przed burzą.

Na zakrętach Łukasz znika mi z oczu. Za mną też nie ma nikogo. Zostaję sama i czuję się jak na wojnie, tyle że zamiast bomb walą pioruny, ale moje życie jest tak samo zagrożone, a ja jestem wycieńczona. Przypominają mi się słowa Taty, że bieganie ultra po górach kojarzy mu się właśnie z wojną, tylko to jest męczarnia na własne życzenie i nie ma nic wspólnego z wzniosłym celem, jest zabawą. Chce mi się z tych myśli śmiać i płakać. Mijam wolontariuszkę, mówi, że już tylko 2,5 km w dół i jeszcze tylko powalone drzewa. Jakie znowu drzewa? Nie pamiętam tu w kwietniu żadnych drzew. Doganiam Łukasza, pocieszam, że tylko 2,5 km i jakieś drzewa. Łukasz jest wściekły, pyta gdzie jest ta Krynica, że „ciągle las i las, kiedy do cholery ten las się skończy, niemożliwe, żeby za 2 km była Krynica, skoro ciągle jesteśmy w lesie!” – wrzeszczy. Oj, ma wielki kryzys.

Bieg 7 Dolin

2 km do mety i powalone drzewa. Zdjęcie? Nie, dziękuję!

Za nami już 98 km, a te 2 km nie mają końca. No i pojawiają się drzewa. Usiane w poprzek wąskiej ścieżki. Ledwo stawiam kroki, ledwo podnoszę stopy, żeby nie potknąć się o własną nogę, a teraz mam przebrnąć przez 500 m powalonych drzew? Przełażę przez te drzewa trzymając się rękami, żeby tylko nie upaść, zaczynam się z tego śmiać. Jest mi wszystko jedno. Ale za drzewami jest już naprawdę bliżej niż dalej, świadomość, że jeszcze tylko jeden kilometr czyli jeden procent trasy działa jak narkotyk! Ciągle jesteśmy w lesie i Łukasz się złości, ale ja znając trasę, wiem, że zaraz będzie upragniony, wymarzony deptak przed metą.

Meta czyni cuda

Na zbiegu po błocie przed asfaltem już nie czuję bólu. Uśmiech od ucha do ucha maluje się na mojej twarzy. Cały ból, cierpienie, udręczenie, wymęczenie, mordęga przestają istnieć w jednej sekundzie, nie czuję już gwoździ wbijających się w stopy. Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. 500 metrów przed sobą widzę metę, po bokach bijący brawo kibice, ich doping niesie mnie w tempie po 4:30, czuję się lekka jak piórko. Niewyobrażalne szczęście, że to już koniec, udało się, nie poddałam się, wytrzymałam całe to piekło, biegłam na finiszu, nie człapałam!

Zaraz za metą Błażej, Tata, Forrest, Łukasz i ja wiem już, że tu wrócę, że to nie ostatnia setka. Wspomnienia z biegu nagle przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Że to ostatnia setka, bo tak bardzo bolało? Wręcz przeciwnie, myślę, że można lepiej, że da się ten ból lepiej pokonać, że da się biec mimo bólu, że wszystko jest w głowie, że następnym razem będę lepiej przygotowana psychicznie i pokonam ból, zanim mnie sparaliżuje, że go oszukam, nie dam mu się zwalić z nóg.

Poznać siebie

To był piękny bieg. Cudowne przeżycie, poznanie swoich granic i możliwości. Cudowne właśnie dlatego, że było tak ciężko. Dowiedziałam się o sobie więcej, niż przez kilka lat życia. Poznałam lepiej siebie, wiem jak zachowuję się w naprawdę kryzysowych sytuacjach, wiem, że mam na tyle sił, żeby wesprzeć nie tylko siebie ale i innych, wiem, że pomaga mi rozmowa z ludźmi, że potrafię zapomnieć o bólu myśląc o cierpieniu i niemocy innych, że w beznadziejnej sytuacji mam poczucie humoru, że się boję, ale mimo strachu nie poddaję się. Wiem, że mogę liczyć na pomoc innych, że nie jestem sama.

Bieganie ultra uczy dystansu, dystansu do świata i swojego życia, do tego, co w życiu mniej istotne i łatwo przemijające, uczy doceniania rzeczy naprawdę ważnych, przyjaźni, zdrowia, piękna przyrody, bliskości kochanych osób, życzliwości, uczy tego, że ból i cierpienie przemijają, a za nimi kryje się coś pięknego, że warto przetrwać najgorsze chwile, aby być naprawdę szczęśliwym, że warto wierzyć w siebie i innych.

I na koniec, wiem, że to zabrzmi jak banał, ale czuję się silniejsza, takie przeżycia dają moc, jeśli przeszło się przez taki ból, nic mnie już w życiu nie złamie!

PS. Dobiegłam z czasem 12:42:30.

Podsumowanie techniczne

w kolejnym odcinku, bo ten przekroczył już wszelkie dopuszczalne normy długości.

Poprzednie odcinki

 

Bieg 7 Dolin

Kibice w Krynicy dopisali

Bieg 7 Dolin

Błażej z Krzychem finiszują razem

Bieg 7 Dolin

Błażej gratuluję Żanecie świetnego biegu, była parę minut za nimi i zajęła 2 miejsce w kategorii kobiet

Bieg 7 Dolin

Dekoracja w kategorii K-30

4 komentarze do "Pierwsza setka. Niekończący się kryzys"

  • comment-avatar
    Sonia
    2 września 2015 (08:56)

    Hej, można prosić przepis na kulki orzechowo daktylowe?

    • comment-avatar
      biegamwgorach
      15 września 2015 (15:31)

      Proszę:
      orzechy (ja użyłam brazylijskich, ale mogą być też inne, w tym kokos, najlepiej świeży) i daktyle (mniej więcej w proporcji 50/50) moczymy w wodzie, a następnie blendujemy każdy składnik osobno. Po zblendowaniu mieszamy razem z miodem i solą himalajską (ilość na wyczucie), a potem lepimy kulki 🙂 żeby się nie kleiły można je obtoczyć w zmielonych (zblendowanych) orzechach lub wiórkach kokosowych)

  • comment-avatar
    Ania
    29 września 2015 (13:00)

    Dobrze poczytać o emocjach, przeżyciach, wszystkich tych wzlotach i upadkach i wiedzieć, że każdy ma słabsze momenty, no i że nic nie jest na zawsze – każdy kryzys kiedyś minie. Fajny tekst, bardzo motywujący.
    pozdrawiam

    • comment-avatar
      biegamwgorach
      26 października 2015 (19:41)

      Dziękuję! Pozdrawiam serdecznie 🙂