Royal Ultra Skymarathon. Relacja #1
Royal ultra Skymarathon Gran Paradiso (dłuższej nazwy chyba nie dało się wymyślić 😉) – ok 57 km, 4300 m w górę i 4750 w dół we włoskich Alpach, 7 przełęczy powyżej 2500 m n.p.m., podejścia i zbiegi sięgające 45%. Bieg należy do Pucharu Świata Skyrunning Extreme i Pucharu Skyrunning Włoch. Jak dobrze był obsadzony, zobaczyłam dopiero dzień przed startem na uroczystym rozdaniu numerów. Jakoś dziwnie w ogóle się tym nie przejmowałam.
Nie miałam kompletnie żadnej napinki, żadnych oczekiwań wobec siebie. Nie analizowałam zbytnio profilu trasy ani listy startowej. Chciałam pobiec dobry bieg i dobrze się bawić, dla siebie.
Najdłuższa podróż życia
Przed startem spędziłam w aucie w sumie 5 dni/4300 km. Byłam w Belgii na imprezie, gdzie kibicowaliśmy w lokalnym biegu ultra, upiłam się trzema belgijskimi piwami i spałam nieopodal grilla, pod namiotem na szczęście, który Kamil pomógł mi rozłożyć. Kolejny punkt naszej wycieczki to Andorra i Pireneje. Uwielbiam spać pod namiotem i przez 8 dni na campingu w Ordino wreszcie wypoczęłam, choć noce były chłodne i spałam w puchówce. Pireneje są boskie i uwielbiam ten klimat. Noce dość windows 10 key sale chłodne, za to w dzień ok 25-30 stopni, trochę deszczu i wiatru. Czułam się tutaj świetnie i dobrze mi się biegało. Wysokość nie stanowiła Windows 10 Professional product Key sale dla mnie żadnego problemu. Zrobiłam dwie dłuższe wycieczki w górach i dwa krótsze treningi na wysokości ponad 2000 metrów. O moim treningu pisałam więcej tutaj. Na koniec kibicowałam Kamilowi na Andorra Ultra Trail. Świetna impreza i super trasy z dużym przewyższeniem. Na pewno wrócę jeszcze w Pireneje!
Po Andorze pojechaliśmy na dwa dni nad Lazurowe Wybrzeże, oczywiście pod namiot. Upał był straszny, ale pływanie w morzu wynagradzało wszystko. Próbowałam coś truchtać, jednak po 5 km byłam już wykończona. Nie radzę pić za dużo przed bieganiem w upały ponad 30 stopni, wszystko w środku się gotuje! Na campie załapaliśmy się jeszcze na super koncert – wakacji ciąg dalszy!
Do Włoch dotarliśmy w czwartek, 3 dni przed moim startem. Cudem udało się wjechać nad jezioro Lago di Teleccio na wysokości 1950 m. Nie wspominałam, że podróżowaliśmy 18-letnią skodą bez klimatyzacji, w której coś się popsuło z chłodnicą. Górska droga wykończyła auto. Gdy zza przedniej klapy zaczynało się dymić, trzeba było stawać na 15 minut, żeby schłodzić silnik. Ja też byłam wykończona upałem i 7 godzinną jazdą bez klimy. Gdy wreszcie dojechaliśmy nad jezioro drogą o nachyleniu 15%, okazało się, że nasze schronisko nie stało nad samym jeziorem, ale trzeba było spakować najważniejsze rzeczy do plecaków i dojść 3 km w górę na wysokość 2200 m. Przygód ciąg dalszy!
W schronisku za bardzo się nie wyspałam. Powitała nas uśmiechnięta właścicielka, przesympatyczna Włoszka Mara, która gościła sporą grupę wspinaczy z Niemiec. Tak się złożyło, że wspinacze byli też członkami chóru. Nasz pokój na najbliższe 3 noce miał równo 2 metry kwadratowe i jedno małe okienko, mieściło się w nim tylko małe piętrowe, trzeszczące łóżko, resztę zawalał wielki bojler i szafka z prześcieradłami. Zostaliśmy ulokowani w przechowalni z napisem „Privat”. Jakoś udało mi się zasnąć przy akompaniamencie buy windows 10 key niemieckich pieśni na głosy, gitary i tamburyno, ale w nocy i tak budził mnie Kamil, który wiercił się na za małym łóżku nade mną. Następnego wieczora była z kolei impreza pożegnalna dla Niemców, a noc przed startem zebrały się w schronisku istne tłumy, w tym sporo biegaczy, panował Windows 10 Professional product Key Oem sale już taki rwetes i hałas, że było mi wszystko jedno czy zasnę czy nie, zresztą przed startem jeszcze nigdy nie udało mi się dobrze wyspać. Te wszystkie niedogodności wynagradzało piękno miejsca, w którym się znajdowaliśmy, cudna dolina otoczona strzelistymi szczytami i pięknymi ścianami, 200 metrów w dole pod schroniskiem turkusowe jezioro, raj dla wspinaczy i początek mojej niedzielnej trasy.
W międzyczasie trzeba było jeszcze zjechać na dół i na górę do Ceresole Reale, gdzie mieściło się biuro zawodów i meta (na wysokości 1600 m). Jak wspominałam jazda naszym autem po górskich drogach była przygodą samą w sobie. Włosi sprawili mi niespodziankę i wyróżnili w elicie zawodników. Było uroczyście. Wójt czy burmistrz i emerytowani wojskowi w regionalnych strojach wręczali nam numery, dostaliśmy wino i ser i ogólnie było bardzo miło i sympatycznie. Nie czułam, że jutro są jakieś trudne zawody. Niestety przez problemy z autem zrezygnowaliśmy z wykładu na temat Skyrunning’u, degustacji lokalnych potraw i jeszcze jakieś wystawy.
Na koniec dnia nasza codzienność, czyli dolewanie zwykłej wody do chłodnicy i turkotanie ciemno-zieloną skodzinką, z przystankami nad Lago di Teleccio, a potem marsz w górę do schroniska. Czy mielibyście czas na stresowanie się zawodami?
Start na wysokości 1950 m n.p.m.
Na zaporze nad Lago Teleccio o godzinie 6:30 czołówka wystrzeliła w tempie chyba po 3:0, biegłam 4 minuty na kilometr i wszyscy mnie wyprzedzali. 300 metrów płaskiego i wbiegliśmy na szlak. Już na pierwszym minimalnym zbiegu po kamieniach wyprzedziłam sporo osób. To dało mi do myślenia, że ten bieg przetrwam dzięki dobrym zbiegom. Gdy zaczęło się strome i wąskie podejście, prawie wszyscy wyciągnęli kijki. Nie planowałam na tak wczesnym etapie pomagać sobie kijkami, ale dałam się ponieść „presji tłumu”. To był chyba – na szczęście jedyny – mój błąd na tych zawodach. Tętno momentalnie wskoczyło prawie w 3 zakres (dodatkowa mocna praca rąk robi swoje, pamiętajcie o tym!). Z tym wysokim tętnem walczyłam do ok. 16 km i biegło mi się naprawdę ciężko! Jakbym nie miała aklimatyzacji (a przecież miałam po Tatrach i Pirenejach). Jakoś dotrwałam na tym tętnie do pierwszej przełęczy na wysokości 2990 m (Colle del Becchi). Na ostatnim stromym podejściu był super fajny techniczny teren, duże głazy, po których trzeba było skakać i strome podejście po śniegu. Wyprzedziłam tu parę osób.
Na zbiegu wreszcie mogłam odpocząć i trochę uspokoić tętno. Puściłam się swobodnie w dół po śniegu. Chyba nawet była tam poręczówka, z której nie skorzystałam. Na długim zbiegu w głąb doliny wyprzedziłam 3 dziewczyny. Teraz na Stravie widzę, że na większości zbiegów byłam szybsza od Amerykanki, która zajęła 2 miejsce. Zbiegało mi się naprawdę świetnie. Uśmiechałam się z radości do samej siebie i innych.
Od przełęczy do przełęczy
Na końcu zbiegu był punkt odżywczy, a potem zaczęło się kolejne podejście (Bochetta del Ges 2692 m). Przestało mi być wesoło. Dziewczyny, które wyprzedziłam, bez problemu mnie tutaj dogoniły. Specjalnie nie liczyłam, która jestem wśród kobiet, ale z kilkoma dziewczynami ciągle się widziałyśmy, ja im uciekałam na zbiegach, one wyprzedzały mnie na podejściach. Nie chciałam w ogóle myśleć o rywalizacji, interesował mnie tylko mój bieg, skupiałam się na tym, żeby maksymalnie rozluźniać się na zbiegach i odpoczywać. Chyba pierwszy raz na zawodach nieźle mi się to udało, nie miałam prawie zakwasów w czwórkach po biegu (a wyszło przecież 4750 metrów w dół!).
Wile osób pisało po tym biegu, że był bardzo techniczny. Faktycznie były momentami bardzo strome podejścia i zbiegi, nawet po 45%, ale teren był jak dla mnie w większości biegowy (z wyjątkiem stromych podejść). Porównując do bardzo podobnych zawodów Kima w dolinie Val Masino, to tam jest dużo bardziej technicznie, wielkie głazy, podejścia i zejścia z łańcuchami, mało kiedy da się swobodnie biec. Tutaj było bardziej tatrzańsko, z takim terenem jestem za pan brat!
Gdyby nie brak siły na podejściach uznałabym ten bieg za jeden z moich lepszych startów, pod względem taktyki i rozłożenia sił chyba najlepszy. Bardzo pomagały mi kije. Na trzecią przełęcz i najwyższy punkt na trasie – 3002 m, Colle della Porta wlazłam praktycznie tylko na nich wisząc. Nie pomagało to, że co chwilę ktoś, kto był za mną, pojawiał się przede mną, ścinając zakosy! To samo było na zbiegach. Dla wielu Włochów oznaczenia trasy mają charakter czysto orientacyjny. Ale żeby nie mówić o nich tylko źle, pewnie Was zaskoczę, ale na całej trasie nie zauważyłam ani jednego śmietka, opakowania, czy nawet skrawka opakowania po żelu! U nas to niestety rzadkość, a teraz w lipcu, w szczycie sezonu, aż boję się wyjść w Tatry…
Wracając do mojego podejścia, to tyle było tych dłużących się, stromych podejść na ponad 2500 metrów, że trochę wszystko mi się teraz zlewa. Z tej najwyższej przełęczy był zbieg po śniegu. Z nieukrywaną satysfakcją wyprzedzałam na stromym trawersie Włochów, osiłków, którzy przed chwilą ścinali zakosy. Więcej ich na tym biegu nie widziałam i bardzo mnie to cieszyło. Zbieg nie był zbyt długi i zaczęło się kolejne podejście po bardzo stromym piargu na 2922 m (Colle della Terra) i równie stromy piarżysty zbieg. Wyprzedziła mnie tu krępa Włoszka, która doganiała mnie już na podejściu. Kurczę, wyglądała jakby dopiero zaczęła zawody i jak ona zasuwała bez kijów! Dogoniła mnie dopiero na 27 km, a na mecie była 14 minut przede mną! Tymczasem ze mną było coraz słabiej. Czułam już prawie każdy mięsień, o podbieganiu prawie nie było mowy. 10 razy zrezygnowałam ze wszystkich zaplanowanych startów w tym roku i rzucałam całe to bieganie ultra. Zadawałam sobie pytanie, po co wyrządzam sobie tyle niepotrzebnego bólu? Nie zależy mi na wygranej, nie ścigam się o medale, więc po co? Na to pytanie znalazłam odpowiedź dopiero na mecie. Ale do mety było jeszcze parę godzin!
Na tym stromym zbiegu po piargu o nachyleniu 45%, zebrałam do butów całe garście mniejszych i większych kamyków, ale szkoda mi było czasu na zatrzymywanie się. Zacisnęłam zęby i goniłam Włoszkę.
Za ok. 5 km miała być kolejna przełęcz (Colle del Nivole, 2640 m), gdzie czekał na mnie Kamil. Chyba byłam słabsza, niż mi się wydawało, bo wyprzedziły mnie na tym odcinku kolejne dwie dziewczyny. Gdy zobaczyłam wreszcie Kamila, który z uporem robił mi zdjęcia, nie wiedziałam o co poprosić go najpierw, o żele, pomoc w schowaniu kijków czy napełnienie flasków. Pijąc kolę i wciągając żela, próbowałam w kilka sekund opowiedzieć mu wszystko, co wydarzyło się u mnie przed ponad 6 godzin, o tych wszystkich żmudnych i stromych podejściach, o super fajnych zbiegach, o Włochach ścinających trasę, o tym, że nie mam siły, ale biegnę dalej. Wyszło z tego tylko jakiś mamrotanie i już cisnęłam dalej. Na zegarku miałam już ok 37 km, ponad 6 godzin napierania i byłam pewna, że przede mną jedynie krótkie podejście na kolejną przełęcz, a potem już tylko kilkunastokilometrowy zbieg do mety. Myślałam, że czołówka już dawno jest na mecie, a ja zrobię te zawody w 8 godzin. O, jak bardzo się myliłam!
Ciąg dalszy jutro.
Zdjęcia: Kamil Weinberg
Masz coś do powiedzenia?