Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #1
„Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w górskich biegach, jeśli w ogóle są” – takie pytanie zadał mi Kamil w wywiadzie w zeszłym roku.
„Myślę, że ich nie ma, bo ludzie te granice ciągle przekraczają. Wyobrażam sobie zawody biegowe, w których będą elementy prawdziwie wspinaczkowe i będzie wymagany odpowiedni sprzęt i umiejętności, zresztą już teraz na niektórych zawodach trzeba mieć uprząż, by wpiąć się do zamocowanych lin.” – odpowiedziałam wtedy, a parę miesięcy później dowiedziałam się, że na mapie biegów ultra są już zawody Els2900 – 70 km i 6700 m przewyższeń w Pirenejach, poza szlakiem, a wisienką na torcie jest grań Cresta dels Malhiverns o skali II/III UIAA, do pokonania bez żadnych sztucznych ubezpieczeń, z własnym sprzętem.
No tak. Tak to już jest, że ludzie organizują coraz bardziej wyszukane zawody i są chętni, żeby w nich uczestniczyć. Ludzie szukają ekstremalnych wrażeń, bo czują się wtedy spełnieni. Brakuje im mocnych doznań i imponujących wyzwań w ich szarym, codziennym życiu. Piorunujący rozkwit biegów przeszkodowych i nie słabnąca popularność biegów ultra wszelkiej maści, to znak naszych czasów. Gdzie są granice ultra i granice ekstremum?
Najbardziej znana para biegaczy górskich Kilian Jornet i Emelie Forsberg też wymyślili taki bieg, ekstremalny w każdym calu, praktycznie bez żadnych zabezpieczeń (dwie nędzne liny w miejscach już naprawdę zagrażających życiu) i ja się tym biegiem zachwyciłam. A po biegu mam duże wątpliwości, czy takie zawody mają sens. Czy to jednak nie jest wystawienie zawodników na zbyt duże ryzyko, na które nie są przygotowani. Pokonywanie grani i zdobywanie trudnych szczytów ma dużo większy urok i jest o wiele bezpieczniejsze w samotności i ciszy, a nie w ramach rywalizacji na zawodach. Nie dlatego, że w samotności nie rywalizujesz, bo być może ścigasz się z czasem, chcąc przejść jakąś grań w jak najlepszym czasie. Ale dlatego, że jest to Twoje wyzwanie, uszyte na Twoją miarę, Ty sam określasz skalę trudności i trasę. A zapisując się na zawody często nie wiesz, na co się piszesz, zwłaszcza, gdy organizator nie wymaga od Ciebie żadnego przygotowania i doświadczenia.
Skąd u mnie taka zmiana nastawienia? Odpowiedź znajdziecie w mojej relacji z tegorocznych zawodów Tromso Skyrace.
No to od początku.
Tromso
Tromso mnie nie zachwyciło, choć wszystko tutaj jest inne. Przede wszystkim jest cały czas widno. Słońce niby zachodzi ok. 23 i wschodzi przed 2, ale i tak jest ciągle jasno. Temperatura w ciągu dnia waha się w granicach 15 stopni, w nocy – 10. W Tromso prawie wszystkie domy są drewniane albo obłożone drewnem, nad miastem wznoszą się czarno-szare góry, pokryte wiecznymi płatami śniegu. Mało jest tutaj drzew i soczystej zieleni, do której jesteśmy przyzwyczajeni w naszych górach. Robi wrażenie morze wciskające się w góry i do miasta. Ale samo miasto jest smutne i szare. Ku mojemu zaskoczeniu nie jest też tak sterylnie jak w szwajcarskich czy austriackich górskich miasteczkach. Większość ulic prowadzi pod miastem, w ciemnych, betonowych tunelach, gdzie można się poczuć jak w „Seksmisji”. Na ulicach raczej nie widać ludzi, pochowani w swoich domkach, wypełniają szare ulice dopiero, gdy raz na jakiś czas wyjdzie słońce. Nie chciałabym tutaj mieszkać, ale warto było zobaczyć tak odmienne miejsce od tych, do których jesteśmy w Europie przyzwyczajeni.
Camping
Zatrzymałam się na campingu w mieście. Też mnie nie zachwycił. Poza luksusową częścią kuchenną-łazienkową sam camping jest przeciętny. W miejscu przeznaczonym na namioty dużo błota, chaszczów, lichych drzewek i traw. Ciężko było wybrać dobre miejsce na namiot w gąszczu innych namiocików.
Zastanawiałam się, jak będzie mi się spało. Pierwszego dnia po przylocie, mimo że jestem bardzo zmęczona podróżą (12 godzin, samochód do Krakowa i lot z przesiadką w Oslo), o 23 jeszcze nie chce mi się spać. Jest całkiem widno, a za rzeczką ludzie grają sobie w piłkę, jakby to było popołudnie a nie prawie północ. W końcu udaje mi się zasnąć. Przed 9, mimo zmęczenia, pobudka, wybieramy się z Adamem i jego żoną, którzy mieszkają w centrum miasta, na wycieczkę po fiordach.
Fiordy
Cały dzień siąpi deszczyk i prawie nic nie widać, ale parę ciekawych miejsc udaje nam się zobaczyć. Niemniej jednak jest smętnie i depresyjnie. Zdecydowanie to nie są moje klimaty.
W piątek na szczęście się wypogadza i wreszcie udaje mi się zobaczyć, jak wyglądają tutejsze góry i morze w słońcu. Kibicowaliśmy na zawodach vertical. Chciałam, żeby ta pogoda utrzymała się do soboty.
Tromso Skyrace
Wieczorem odbieramy pakiety w hotelu w centrum miasta, gdzie zlokalizowane jest biuro zawodów i start. W tym miejscu muszę przyznać, że bieg jest zorganizowany tak prosto, jak się tylko da. W pakiecie koszula bawełniana, kilka torebek różnych mieszanek herbaty i numer z chipem. Żadnego pasta party, żadnej ceremonii otwarcia, bez zbędnych ceregieli.
Na trasie tylko dwa punkty odżywcze – jeden w dolinie za pierwszym szczytem, przez który przebiega się dwa razy i jeden na końcówce biegu, 5 km przed Tromso. Dzięki temu supportująca nas Kasia miała wszystko w jednym miejscu. Zostawiam jej dwie paczuszki z żelami i kijki, które chcę zabrać na ostatnie podejście. Przypominam, bieg ma ok 48 km i 4800 m przewyższenia. Poniższy profil nie uwzględnia zmiany miejsca startu na centrum miasta i wydłużenia trasy.
Start
Jestem bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Trudna, bardzo techniczna trasa i grań ekscytują mnie! Na Gran Paradiso cierpiałam – to był mój pierwszy bieg po 11 miesiącach bez startów i 9 miesiącach bez treningu, teraz czuję, że organizm już trochę się zaadoptował do wysiłku. Choć dla mnie kolejne ultra 3 tygodnie po 10-ciogodzinnym biegu jest i tak niewiadomą. Ale czuję się dobrze.
Ruszamy o 8 rano. 3 km po asfalcie przez miasto i dopiero potem pierwsza górka (ok 800 metrów). Oczywiście czołówka wystrzeliła, jakby to były zawody na 10 km, a nie 58 km i 4800 m przewyższenia. Ale ja mam plan na 10 godzin i jego się trzymam. Przy mocnej w tym roku stawce kobiet dawałoby mi 6-7 miejsce. Przez miasto biegnę w peletonie, dopiero na wąskiej ścieżce powstaje długi sznur zawodników. Nie ma za bardzo jak wyprzedzać, co mnie cieszy, bo nie zamierzam się spalać na początku. W takim pociągu biegaczy wbiegamy na pierwszą małą górkę. Po drodze jest parę zbiegów, na których w końcu mogę wyprzedzać. Trasa prowadzi utwardzoną ścieżką, zero trudności technicznych, najbardziej biegowy odcinek całych zawodów. Na pierwszym szczycie doganiam 3 kobiety, a wśród nich między innymi jedną z faworytek Megan Kimmel z USA. Na zbiegu trawiastym zboczem wyprzedzam kolejnych zawodników, w tym dwie kobiety. Trasa prowadzi grzbietem, ze wszystkich stron widać góry i morze. Jest pięknie. Przede mną widzę kolejne trzy dziewczyny. Zaczyna mi się bardzo podobać.
Tromsdalstinden
Po ok. 7 km zaczyna się strome podejście na pierwszą dużą górę – Tromsdalstinden (1238 m). Wszystkie dziewczyny przede mną wyciągają kije. Ja muszę sobie radzić bez nich. Przechodzę do marszu po dużych głazach, robi się tatrzańsko, trochę jak końcowe podejście na Sławkowski Szczyt, stromo i wielkie głazy. Gawędzę sobie z jednym z biegaczy, jest miło, szybko mija to podejście. Czuję się świetnie i przeczuwam, że to będzie dobry bieg. Zbocze wypłaszcza się i wbiegamy na grań. Jest tylko lekko do góry, ale ciężko się biegnie po nierównych skałach. Wybieram wariant po śniegu po prawej stronie grani. I tak, raz po skałach, raz po śniegu, dobiegam do szczytu. Cieszę się, pierwsze z trzech dużych podejść zaliczone w dobrej kondycji. Nie czuję zmęczenia. Mój plan jest taki, żeby przyspieszyć w drugiej połowie.
I tutaj zaczyna się teren, o którym nawet mi się nie śniło. Najpierw jest bardzo stromy zbieg po śniegu, niektórzy schodzą ostrożnie, inni zjeżdżają na butach, ja wybieram dupozjazd. Zatrzymuję się na skałach. Teraz mam przed sobą kamienie, czarne błoto, trochę traw, osypujące się piargi Jeśli znacie Tatry to jest tutaj o wiele trudniej niż słynny zbieg z Krzyżnego. Trzeba pokonać w takim terenie 800 metrów deniwelacji. 800 metrów w dół na 1,5 km! Garmin pokazuje pomiędzy 45 a 50% nachylenia. Ale ja lubię takie zbiegi i wyprzedzam tu parę osób.
Płacę jednak za ten zbieg i na dnie doliny moje nogi są jak z waty, czwórki dostały mocno w kość. Prawda jest taka, nawet jeśli trenuje kilkukilometrowe zbiegi, to raczej nie w tak stromym terenie. W dolinie na wypłaszczeniu mięśnie powoli dochodzą do siebie i zaczynam swobodnie biec, jakaś mniejsza górka i znowu w dół, a potem przeprawa przez rozlany górski potok. Nawet nie ma sensu go omijać, wbiegam do wody po kolana ze trzy razy. Robi się ciepło i po tym mocnym zbiegu czuję olbrzymią ulgę dla nóg!
Wydaje się, że teren w dolinie będzie już dość łatwy, ale nic z tego! Patrzę na zegarek, jestem na ok 500 m n.p.m., a punkt odżywczy jest prawie na 0. To oznacza kolejne 400 metrów w dół na krótkim odcinku (dokładnie 1,7 km). No i jest. Zbieg po błotnistej, wąskiej ścieżce, schowanej w wysokich trawach, tak stromy, że momentami zjeżdżam na tyłku łapiąc się czego się da, traw, korzeni, gałęzi, żeby tylko nie wylądować twarzą w błocie. Na kamienisty teren byłam nastawiona, takie błoto i tak strome zjazdy widzę pierwszy raz (może nie biegłam Rzeźnika, ale tam nie ma takich stromych zbiegów). Do tego robi się dość ciepło, pełno tu much i komarów. Ścieżka na szczęście się wypłaszcza, ale nic z tego, nie jest wcale łatwiej. Wąska ścieżyna prowadzi w wysokich trawach, prawie jej nie widać, trawy zasłaniają ukryte skały i korzenie, co chwilę wpadam po kostki w błoto, za chwilę znowu stromo, lecę w dół, przed upadkiem w błoto, znowu ratują mnie gałęzie drzew. Mam już serdecznie dość! Od kilkunastu kilometrów walczę z terenem i ani na chwilę nie jest łatwo. Po ok 2 kilometrach taplania się po kostki w błocie, wbiegam na dość suchą, miękką jak dmuchany materac łąkę, teraz otaczają mnie mchy, niskie trawy, wrzosowiska i niemrawe drzewka – całkiem inna sceneria niż jeszcze przed chwilą. Łapię rytm i odliczam minuty do punktu odżywczego.
Całą drogę w dół ze szczytu Tromsdalstinden świetnie widać na tym zdjęciu
Biegnie mi się przyjemnie aż do momentu, gdy ukazuje się przede mną górski potok. Nawet się cieszę, bo buty znowu przybiorą swoje prawdziwe kolory, a nogi zaznają schłodzenia, tyle że za moment ścieżka skręca i znowu trzeba przekroczyć potok, tym razem prawie po pas, trzymając się powalonego drzewa. Kilian mówił wprawdzie na odprawie, że parę razy będziemy przekraczać górskie rzeki, ale naliczyłam już dobre 5 razy, do tego trzeba dodać 5 w drodze powrotnej, a nie wiadomo, co jeszcze przed nami! Dobiegam wreszcie do punktu w dobrym nastroju. Czuję się super, mam zapas sił. Gdy wbiegam, z punktu wybiegają dwie dziewczyny. Jest dobrze! Biorę żele od Kasi, zostawiam zbędną kurtkę i rękawiczki, piję ciepłą herbatkę i wybiegam zadowolona. Mam za sobą 23 km i ok 1800 metrów w pionie.
Hamperokken
Pierwszą dziewczynę szybko wyprzedzam na podejściu, za chwilę doganiam kolejną i idę jakieś 100 metrów za nią. Wspinam się teraz na kolejny, najwyższy i najtrudniejszy szczyt Hamperokken (1404 m). W sumie mam ok 1400 metrów podejścia na 6 km. To o 300 metrów więcej niż na Rysy z Morskiego Oka na krótszym odcinku, do którego zalicza się jeszcze dwukilometrowa, skalista i eksponowana grań.
Najpierw pokonuję trawiasto-gliniaste, strome zbocze, gdzie doganiam i wyprzedzam dwóch biegaczy. Dziewczyna przede mną, zauważywszy mnie, zdecydowanie przyspiesza. Nie tracę jej jednak z oczu. Teren robi się coraz bardziej skalisty, przede mną widać coraz wyraźniej czekającą mnie grań. Gonię zawodniczkę przede mną, która ciągle przyspiesza, wbiega już na grań i chwilami znika za skałami. Ja też jestem już na grani. W między czasie pogoda się zmienia, robi się pochmurno i trochę mroczno. Nie lubię takiej zmiany w górach, nawet w Tatrach, gdzie znam prawie każdy kamień. Wtedy słyszę nadlatujący helikopter. Zbliża się i krąży przy grani, oddala się i znowu zbliża. Przed wejściem na ostrze grani mijam dwie osoby, które każą mi uważać. Mają dziwnie smutne miny. Zastanawiam się, po co helikopter? Może ktoś utknął w trudnym terenie i boi się zejść? Pokonuję grań najszybciej jak potrafię, staram się nie skupiać na ekspozycji, choć nie powiem, momentami trochę się boję.
I wtedy dostrzegam przed sobą dziewczynę, tą, która przede mną uciekała, a teraz cofa się w moim kierunku. To Megan Kimmel. „Co się dzieje?” Pokonuję trudniejszy odcinek, trzymam się rękoma skał na ostrzu grani i szukam stopni na stopy. Pode mną spora ekspozycja, patrzę w dół. O kurwa. Już wiem skąd ten helikopter. 30 metrów pode mną leży nieruchomo dziewczyna, blondynka ze związanymi, długimi włosami, ma zamknięte oczy, różową spódniczkę. Poznaję ją z pierwszej części biegu. Jest owinięta w folię NRC, przy niej dwie osoby (jak się potem okazało Martina Valmassoi i Ian Corless, którzy robili zdjęcia na grani). Helikopter wisi kilkadziesiąt metrów dalej nad łagodnym stokiem, w kierunku poszkodowanej idą ratownicy. Dwie biegaczki stoją na grani i wygląda na to, że nie mają zamiaru biec dalej. Czy były świadkami wypadku? Jestem przerażona, a w głowie milion pytań bez odpowiedzi. Czy ta dziewczyna żyje? Dlaczego nie przerwano biegu? Co robić? Biec dalej, nie biec? Patrzę przed siebie. Nad granią kłębią się chmury, robi się szaro i zaczyna kropić deszcz. Szczyt jest jeszcze daleko, jakieś 1,5 km szaro-czarnej grani. Robi mi się zimno, a moja wiatrówka została daleko w dolinie.
Ciąg dalszy jutro.
A tak wygląda przejście grani
Zdjęcia Ian Corless
jaculaa
5 września 2017 (19:37)
Ale napięcie zbudowałaś…
biegamwgorach
5 września 2017 (20:13)
Mogę już pisać kryminały? 😉
Robert
7 września 2017 (07:15)
Możesz 🙂 zaraz czytam dalej….a film piękny ale ja bym tam sam nie poszedł ….raczej…
biegamwgorach
7 września 2017 (19:39)
Może na zawodach byłoby Ci raźniej? 😉
Piotr Falkowski
6 września 2017 (19:58)
Olgo, biegasz w górach, mieszkasz w górach i… nie wzięłaś w góry (nieprzyjazne, jak sama piszesz) nawet wiatrówki???
biegamwgorach
7 września 2017 (09:43)
wzięłam, wzięłam, ale zostawiłam na punkcie, bo było ciepło 😉
Piotr Falkowski
7 września 2017 (12:46)
no to znaczy, że nie wzięłaś…:-(