Twarda skała przetrwa wszystko. Glen Coe Skyline – część 4
Do tej pory biegliśmy oryginalną trasą Glen Coe Skyline z jednym dodatkiem. Wbiegaliśmy i zbiegaliśmy ze Stob Coire Raineach, extra 200 metrów w pionie w hamującym wietrze.
Przede mną ostatnie grząskie podejście na przełaj stromym stokiem, 550 metrów w pionie na 1,5 km. Dalej znowu łączymy się z normalną trasą.
Jeszcze jedna gliniasta sztajcha…
To jeszcze nie koniec niespodzianek. Kolejne przejście po kolana przez rzekę nie robi już na mnie wrażenia. Ledwo rozgrzane zbiegiem stopy znowu zamarzają. Wyciągam kijki i wciągam się na nich po trawiastym, niemal pionowym stoku. Nie ma tu żadnej ścieżki. Po mojej lewej stronie płynie potok, który rozlewa się na całe zbocze. Nie zapominajcie, że z góry też nadal leje. Pod tym względem bez zmian. Dobrze napisał w swojej relacji z 2016 roku Krzysiek Dołęgowski, że ta trasa to jak bieganie na przełaj po Tatrach Zachodnich. Dodałabym tylko, że trzeba by jeszcze tam wylać hektolitry wody.
Zapadam się w glinie i grząskich trawach. Idę jak czołg, twarda jak skała, nic już mnie nie wzrusza. Gdy nagle nachodzi mnie przerażająca myśl.
Zupełnie nie czuję prawej stopy, macam łydkę, też nic nie czuję! Jest zdrętwiała. Amputują mi nogę! Serio tak wtedy pomyślałam. To sprawia, że zmieniam styl muła na bardziej żwawe rytmy. Zaczynam podbiegać, a raczej tak mi się wydaje. Kijki przed siebie, zapieram się na rękach i wykonuję parę żwawych kroczków. Niech ta noga się rozgrzeje! Ja chcę biegać!
Tym systemem i resztką sił wyprzedzam kolejnych dwóch gości i prawie doganiam Brytyjkę, która nagle wyczarowała kijki. Jest czujna, odwraca się i podejmuje dzielną walkę o swoje miejsce. Przyspiesza, po czym zupełnie znika mi na zbiegu.
Diabelski zbieg, a raczej zejście
Ledwo dysząc zdobywam ostatnią przełęcz. Co za ulga, teraz już tylko 6-7 km w dół! Będzie można odpocząć. Ale gdzie tam! Uczucie ulgi nie trwa długo. Zbiegamy na przełaj błotem po kostki przetkanym kamieniami. Jak tu kilianować, żeby nie skręcić kostki albo kolana? Zapadam się, jest bardzo stromo, trzy razy ląduję tyłkiem w czarnej brei. Spada mi but. But z wbudowaną skarpetą, który nie ma prawa spaść! Wciąga go bagno. Do diabła z tym! Zatrzymuję się. Próbuję zgrabiałymi dłońmi rozplątać sznurówkę.
Dogania mnie dwóch gości, których niedawno tak dziarsko wyprzedziłam. Nie zwracają na mnie uwagi, turlają się w dół ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Przecież widok człowieka siedzącego w bagnie jest czymś zupełnie normalnym. Zakładam upapranego w czarnej mazi buta. Ruszam.
Zrezygnowana już nie zbiegam, idę, wlokę się? Nie mam szans nadrobić na tym odcinku, na co po cichu liczyłam. Kolejny CP, już ostatni. Wolontariusze uśmiechają się, a może śmieją, widząc ten obraz nędzy i rozpaczy? Sama się z siebie śmieję. Dodają otuchy, że to już prawie koniec. Prawie robi dużą różnicę. Jeszcze 4-5 km. Kończy się bagno, zaczyna szutrowa ścieżka. Biegnę po około 5:00/km i nie mam sił przyspieszyć. Nie mam ochoty już na żadne ściganie, chcę tylko dotrwać.
Jeszcze tylko 3 km tą samą, szeroką kamienistą drogą, którą zaczynałam dzisiejszą przygodę, nie wiedząc, CO mnie czeka. Odwracam się. Czy to dziewczyna 200 metrów za mną? Chyba tak! Mam dość, ale nie chcę stracić mojej pozycji, a może jestem dziesiąta? Przyspieszam. Lecę po 4:00/km, ale to szaleństwo nie trwa długo. Jestem wyczerpana, zmarznięta, głodna, chce mi się sikać i nadal nie czuję stóp. Normalnie żałość.
Odliczam, jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze jeden, widzę już camping, stoi mój samotny, żółty namiocik, zaraz będzie meta. Jest już centrum wspinaczkowe, ostatni kawałek asfaltu i wreszcie finiszowa mata!
Po co to wszystko?
Co za ulga! Nigdy więcej. Koniec z takimi biegami. Koniec ekstremów. Nie czuję szczęścia. Jedynie ulgę, że to już koniec. Nie przeżyłabym kolejnych 20 km i 2000 metrów, gdyby nie skrócili trasy. Jestem rozczarowana moim czasem i miejscem (5:37 i 12. pozycja), zawiodłam samą siebie. Nie przyjechałam tutaj po to, żeby człapać. Jestem wściekła za te 15-20 minut czekania na grani, i że w ogóle pobiegłam, czując się tak słabo. Nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jednej pozytywnej myśli. Nie chcę tu wracać na pełną trasę. To wszystko możecie wyczytać z tego zdjęcia.
Coś jeszcze?
Trafiliśmy na najgorsze warunki ze wszystkich edycji i najgorszą pogodę ze wszystkich biegów (może Vertical miał podobnie, ale duuużo krócej).
W końcu te negatywne emocje zamieniają się w radość. Radość z prostych rzeczy, którą można odczuć tylko po przeżyciu takiej ekstremy. Że zaraz wejdę pod gorący prysznic i uratuję moje zamarznięte stopy. Pójdę na frytki z Marcinem i Iwoną, gratulując jej super występu. Poczekam na Darka, który przebiegł tę trasę bez numeru, dwa dni po Ben Nevis Ultra (szacun!), zjem z nim drugie frytki, a potem będziemy siedzieć w aucie pijąc ciepłą herbatę i patrząc na strumienie deszczu płynące po szybach. Przetrwamy dwie kolejne, deszczowe noce w mokrych namiotach z kałużą błota pod spodem. Zwiedzimy średniowieczny zamek i wreszcie wyjedziemy we mgle i deszczu, opowiadając sobie o naszych przeżyciach.
Warto było? Czy tym ekstremalnym wyjazdem coś sobie udowodniłam, czy dowiedziałam się czegoś o sobie?
Że jestem silna i twarda jak skała i wszystko przetrwam?
Może. Chyba tak. W zeszłym roku wycofałam się ze startu w Els2900, 70 km i 6700 m na przełaj przez Pireneje ze wspinaczkową granią. Teraz w planach mam trudniejsze wyzwanie. Wiem, że jestem gotowa!
A dlaczego? Bo dzięki takim doświadczeniom bardziej doceniam proste, codzienne rzeczy.
Sprzęt i odżywianie
I tradycyjnie na koniec.
Miałam na sobie:
- buty Adidas Adizero xt – super trzymały na mokrej skale, pokrytej błotem i mchami. Dzięki wbudowanej skarpecie nic mi nie wpadło do środka. Trochę gorzej trzymały na błocie po kostki, bieżnik nie jest za bardzo agresywny. Ten but możecie kupić tylko gdzieś na Allegro, bo Adidas już ich nie robi
- kamizelka CamelBak Ultra Pro Vest i dwa flaski. Pojemność 4,5 litra, wszystko zmieściło się razem z kijami
- kurtka wodoodporna ATTIQ z membraną 20 tys
- krótkie spodenki Pro-Tech
- koszulka Pro-Tech plus rękawki
- czapka i opaska Thermo ATTIQ
- rękawiczki biegowe Adidas
- kijki karbonowe i składane na 4 części – Mountain King Trail Blaze Skyrunner
- zegarek Garmin Fenix 5
Zjadłam i wypiłam
- 8 żeli ALE, w tym 5 z kofeiną (smak caffe latte rządzi!!!)
- jeden baton Chia Charge 50 g (biała czekolada – dla tego batona warto było dotrzeć na punkt odżywczy!)
- 1 litr izotniku ALE Race malinowy
- około 1,5 litra płynów z punktu (herbata i jakieś soki)
- zero picia ze strumieni, które były na każdym kroku
Poprzednie części
- Diabeł mieszka w górach. Glen Coe Skyline – część 1
- Diabelskie Schody na Krzywą Grań. Glen Coe Skyline – część 2
- Szatańskie niespodzianki. Glen Coe Skyline – część 3
Tekla
25 września 2018 (18:55)
Szacun!!!
Eryk
3 kwietnia 2023 (20:55)
Fajnie się czyta takie wpisy. Działają bardzo motywująco. Ja dopiero zaczynam przygodę z bieganiem. Mam do zrzucenia parę kilko i praca nad kondycja. Moim marzeniem jest przebiec maraton 🙂
biegamwgorach
23 sierpnia 2023 (09:59)
dzięki, trzeba wrócić do regularnego pisania 😉