Diabeł mieszka w górach. Glen Coe Skyline – część 1

17 września, typowo szkocki poniedziałek, szary i deszczowy. Zwiedzamy z Darkiem ruiny XIII-wiecznego zamku. Kilkusetletnie, potężne kasztany pokryte mchem robią wrażenie. Kamienne, zniszczone baszty zamku są jakby przegniłe od ciągłego deszczu. Jak oni tutaj mieszkali? – zastanawiamy się. Wszędzie wilgoć, którą już dobrze znamy. Nad górami i dolinami wiszą dziwne chmury, niby opary. Wygląda to tak, jakby siedział tam diabeł i gotował swoje szatańskie potrawy – śmieje się Darek. Pomyślałam o wczorajszym biegu, po którym nie zdążyłam się jeszcze na dobre wygrzać. Diabeł mieszka w tych górach. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, to nie wiem, czy bym wystartowała.

Ekstrema zaczyna się przed startem

Ten wyjazd i bieg dał mi popalić. Jeśli oglądaliście Instastory to wiecie, jakie miałam warunki na kilka dni przed startem i po. Na samym biegu nie było lepiej. Wiatr 100 km/h, deszcz, błoto po kostki, przekraczanie rzek. Planowałam zejść z trasy na wypadek, gdybym źle się czuła. Ale kurczę, nie potrafię schodzić z trasy! Z zapchanymi zatokami i bolącą głową dotrwałam. To był mój najtrudniejszy bieg. Czy coś chciałam sobie udowodnić i co dał mi ten wyjazd? Zapraszam na opowieść w 3 częściach. Przeżyjcie jeszcze raz ze mną tę ekstremalną przygodę!

Wyjazd do Szkocji

nie należy do najtańszych. Bilety lotnicze to 900 zł, jeszcze do przeżycia. Pensjonaty w okolicach Kinlochleven to już około 200 zł za dobę. Najbardziej pasował mi lot do Glasgow, a to oznaczało wyjazd na tydzień. Od środy do środy. Start w niedzielę. Zgadałam się z Wojtkiem, który mieszka w Wielkiej Brytanii i miał startować w Ben Nevis Ultra. Zabrał mnie z lotniska. Z Polski jechał też Darek – samochodem, który – jak się później okazało – ratował nam tyłki. Jechała też liczna polska reprezentacja Skyrunning i jeszcze parę innych osób: Iwona Kik, Bartek Przedwojewski i Marcin Rzeszótko. Mocna ekipa.

Żeby uratować nadszarpnięty wyjazdami budżet (trzeci dłuższy wyjazd w ciągu trzech miesięcy, a szykuje się jeszcze jeden), wchodził w grę tylko namiot. Martwiła mnie tylko prognoza. Jak skwitował Wojtek – tutaj są tylko dwie pogody, albo pada, albo zaraz będzie padać.

Darek był już we wtorek na miejscu i zajął nam miejscówkę na namioty. Wysyłał jednak niepokojące smsy: Przywieź jakieś płachty malarskie, wszystko pływa, na kampie jedna wielka kałuża.

Czytam to będąc już na lotnisku i nie wiem, co myśleć. Śmiać się, czy płakać? Foli malarskiej raczej tutaj nie kupię.

Blackwater Campsite w Kinlochleven

Przyjeżdżamy z Wojtkiem w środę około południa. Pada, ale są też przejaśnienia i widać piękno szkockich gór. Wąskie doliny, pionowe i skaliste zbocza, po których płynie woda, mnóstwo rzek i jeziorek. Jeszcze nie wiem, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy widzę te piękne widoki.

Na campingu nie ma czasu na cieszenie się chwilą słońca, trzeba ten moment dobrze wykorzystać. Rozbijamy namioty. Po czym zaczyna… padać i wiać. Nie ma tu żadnej świetlicy, tylko jeden stół pod daszkiem, suszarnia, w której nieźle jedzie wszelkimi możliwymi smrodami.

Ale za to 100 metrów obok jest zajefajne centrum wspinaczkowe z największą lodową ścianą na świecie. Zaczynam żałować, że nie zabrałam butów wspinaczkowych. Gdybym wiedziała, że będę musiała siedzieć w mokrym namiocie…

W tym centrum górskim będzie też start i meta zawodów. W czwartek Vertical, piątek Ben Nevis Ultra, sobotę Ring of Steall Skyrace i w niedzielę gwóźdź programu – najbardziej ekstremalny Glen Coe Skyline. Widząc prognozy na weekend – wiatr w górach do 100 km/h i śnieg, mam tylko jedną obawę. Że skrócą trasę.

W sumie przez mój tygodniowy pobyt był tylko jeden ładny moment, czwartek przed południem, jakieś 2 godziny. Wtedy zrobiłam to zdjęcie.

Kinlochleven, Szkocja, Blackwater Hostel & Campsite

Blackwater Hostel & Campsite

I wtedy Darek i Wojtek ruszyli w góry zdobyć najwyższy szczyt Wysp Brytyjskich – Ben Nevis, 1344 m. I nie dotarli. Upaprali się po kolana w błocie i wodzie, wymarzli, bo jak mówili wiało tak, że strumienie płynęły pod górę.

Nie było innej opcji, po deszczowym i zimnym Verticalu, piątkowa trasa Mistrzostw Świata w Ultra Skymaratonie została skrócona. Zamiast 4000 metrów w pionie było 1600, obcięto wszystkie szczyty. To był bieg po bagnach, jak podsumował Darek.

A ja? Kto by usiedział sam w namiocie w taką pogodę? Kręcę się tu i tam. Kibicuję na starcie Verticala w deszczu i wietrze, kibicuję na starcie Ben Nevis.

Bad Weather Route

W piątek czuję się już naprawdę źle. Wyjechałam z Zakopanego lekko osłabiona po niedawnym przeziębieniu i niestety przebywanie non stop na deszczu i wietrze nie sprawiło, że nabrałam sił. Wręcz odwrotnie, trzęsie mnie od środka, mam stan podgorączkowy, słabo mi, gdy stoję. Moje zatoki tego nie wytrzymały. Udaje się wykupić jeden nocleg w pensjonacie reprezentacji. Wygrzewam się pod kołderką ile mogę, by w sobotę rano wrócić znowu do mojego żółtego, targanego wiatrem i deszczem domku.

Iwonka w sobotę ma start, ale dorobiła sie przeziębienia na verticalu i schodzi z trasy już po paru kilometrach. Boję się, że powtórzę jej los. Jak bardzo zmienia się moje nastawienie! Z wkurzenia, że pewnie skrócą trasę, poprzez obawę, że nie skończę biegu i wreszcie ulgę, gdy ogłoszono Bad Weather Route! Na pocieszenie dodają nam Curved Ridge, najtrudniejszy fragment z całej oryginalnej trasy.

Prognoza pokazuje deszcz i silny wiatr przez całą noc i niedzielę. Bieganie chorym to nie jest najlepszy pomysł, zwłaszcza w takich warunkach. Zamiast ekscytować się startem, na który tak długo czekałam, boję się o własne zdrowie. Nie tak miało to wyglądać. To miał być najważniejszy start sezonu, a jest lekka frustracja. Szkoda mi tego wyjazdu i mimo złego samopoczucia postanawiam pobiec.

W nocy przed startem

mam przedsmak następnego dnia. Namiotem telepie tak, że mam wrażenie, że zaraz odlecę. Nie wiem już, czy mi się to śni, czy naprawdę podrywa namiot. Całą noc pada deszcz, a wiatr huczy tak, że pęka mi głowa, nie mogę spać.

Żeby Was uspokoić. Nie marzłam w tym namiocie. Dobry puchowy śpiwór, puchówka, wełniana czapka i było mi naprawdę ciepło. Zaszkodziło mi ciągłe wychodzenie z „ciepłego domku” na zewnątrz, wiatr i wilgoć. Żeby cokolwiek zrobić, trzeba było wyjść i zmarznąć. Żeby się ogrzać – napić się z kolegami ciepłej herbaty – trzeba było stać na deszczu i wietrze. Żeby wziąć gorący prysznic, trzeba było wyjść na deszcz, żeby się w nocy wysikać, trzeba było wystawić się na pizgawicę, itp. itd.

Rano budzi mnie deszcz i porywisty wiatr. Trzeba jakoś wyjść z ciepłego śpiworka, zastanowić się, co na siebie założyć i szykować się na start.

Ciąg dalszy…

Brak odpowiedzi do "Diabeł mieszka w górach. Glen Coe Skyline - część 1"


    Masz coś do powiedzenia?

    HTML jest dozwolony