Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #2
Do momentu, kiedy niemal byłam świadkiem wypadku, byłam zachwycona biegiem. To były najpiękniejsze zawody w moim życiu. Wspaniały teren, góry i morze, na trasie skały, kamienie, strome podejścia i zbiegi, błoto i śnieg. Tutaj jest wszystko, co można spotkać w górach. Biegło mi się dobrze. Nie przejmowałam się dużą konkurencją wśród kobiet, po prostu biegłam swoje. Byłam naprawdę szczęśliwa, jak nigdy na żadnym biegu! I to wszystko nagle się skończyło. W jednej chwili optymizm zastąpiły czarne myśli. Wszystko pękło jak bańka mydlana. Poczułam się jak robot, który ma tylko ukończyć bieg, wszystko ze mnie uciekło, cały zapał do rywalizacji i napierania, stałam się obojętna. Niesamowite, jak psychika wpływa na to, co się z nami dzieje na zawodach.
Idę dalej granią, bojąc się, że spadnę. W jednym miejscu na stromej ściance z ekspozycją boję się zeskoczyć na dół, czekam na zawodnika, który schodzi pierwszy i robi dla mnie stopień z rąk. Dalej idziemy razem, trochę biegniemy. W międzyczasie dogania mnie zawodniczka, której uciekłam zaraz za punktem. Pada deszczyk, na grani robi się ślisko. Poruszając się w tempie 30 min/km docieram zrezygnowana do szczytu. Jest prawie pionowo, trzeba się wspiąć po mokrej skale. Wisi poręczówka. Ruch jest wahadłowy, trzeba wejść na szczyt i zejść tą samą drogą. Niezbyt mądre rozwiązanie. Wdrapuję się na szczyt, gdzie zostaję odhaczona przez wolontariusza.
Schodzę szybko trzymając się liny, a później pokonuję kawałek eksponowanej grani. I jeszcze jeden niebezpieczny odcinek, trawers przy skale, wąska półeczka, a z lewej strony ekspozycja. Dobrze, że jest lina. Ostrożnie przechodzę ten fragment, by dostać się do stromego żlebu, którym trzeba zbiec do doliny. To chyba najbardziej stromy zbieg na tej trasie. Podobnie jest w Tatrach na zejściu z Wagi do Doliny Ciężkiej, albo zejściu z Kieżmarskiego. Na pewno nie będziecie mieć takiego zejścia na żadnym dostępnym dla turystów szlaku. Najpierw wpadam w ruchome skały i piargi, gdzie zjeżdżam razem z lawinką kamieni, które haratają mi łydkę i Achillesa. Widzę ranę i krew, ale szybko o tym zapominam, muszę skupić się na zbiegu, żeby się nie przewrócić. Po kamienistym odcinku wpadam na śnieg. Wybieram piarg po lewej stronie płata śniegu. To samo robi dziewczyna za mną, którą wyprzedziłam za szczytem.
Na tym koszmarnym zbiegu mimo wszystko wyprzedzam chłopaków, którzy zjeżdżali po śniegu. Koniec piargów, ale to nie koniec trudnego terenu. Zaczyna się kolejny mało biegowy odcinek. Niby lekko w dół, wydaje się idealnie, żeby przyspieszyć i nadrobić straty, ale nic z tego. Przed moimi oczami ukazuje się dolina kamieni, jak gołoborza w Górach Świętokrzyskich, jak kamieniste zbocza w Tatrach Wysokich i żadnej wyraźnej ścieżki, nierówne kamienie i głazy. Nie da się po tym biec. Próbuję nieudolnie skakać z kamienia na kamień. Dogania mnie dziewczyna, która zatrzymała się na grani przy wypadku. Patrzę jak sprawnie skacze ze skały na skałę i nic nie mogę zrobić. Próbuję tak samo, ale mi nie wychodzi.
Nadchodzi najgorsze co może cię spotkać na zawodach – myśli, żeby zejść z trasy, że to nie ma sensu. Zastanawiam się, co powiem Kasi, która czeka na mnie na punkcie. Pewnie będzie mnie zagrzewać do walki. Zamiast skupić się na biegu myślę tylko o jednym: zejść czy nie zejść? Nie tak wyobrażałam sobie ten bieg. Ciągle myślę o wypadku, nie mogę skoncentrować się na biegu. Co ja tutaj robię? Gdzie moja forma i dobre samopoczucie? Jaki to wszystko ma sens?
Skały wreszcie się kończą. Teren jest teraz bardziej biegowy, znowu błoto i strome zbiegi, ten fragment znam z podejścia. Trochę zbiegając, trochę ślizgając się, nadrabiam straty i doganiam dwóch zawodników. Jeszcze tylko kilometrowy odcinek w lesie i jestem na punkcie. Mówię Kasi, że jestem załamana, że to nie ma dla nie sensu. Ona już wie o wypadku i nie muszę jej tego opowiadać. Kasia oczywiście zagrzewa mnie do biegu, przecież jeszcze tylko jedna góra. Tylko jedna góra, ponad 1200 metrów podejścia. Biorę kijki i decyduję mimo wszystko skończyć ten bieg.
Jeszcze raz Tromsdalstinden
Już nie myślę o miejscu i czasie. Chcę po prostu dotrzeć do mety w jednym kawałku. Najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek miałam na zawodach.
Przede mną 2 kilometry po łące, tym razem – już po deszczu – masa much i komarów, dwie przeprawy przez rzekę i pnięcie się stromo w górę po błocie. Mimo, że mam kijki, momentami łapię się ziemi, korzeni i drzew. Jest gorąco i lepią się do mnie te przeklęte komary! Nie mogę ich odgonić, bo w rękach mam kijki. Niby już się nie ścigam, ale co chwilę patrzę, czy ktoś mnie nie goni. Za mną nie ma nikogo, za to przede mną wyłania się z krzaków i wysokich traw zawodnik biegnący w dół. Na moje pytające spojrzenie odpowiada, że dla niego już dziś wystarczy, że ma już dość. Gość ma dosłownie to samo w głowie co ja. Ale ja się nie poddam. A przede mną jeszcze ponad 1000 metrów stromo pod górę, po głazach, błocie, przez rzeki i po śniegu.
Wspinam się, radząc sobie jakoś z komarami, na próg doliny, gdzie jest znajome mi wypłaszczenie i parę przepraw przez potoki. Komary w końcu znikają i robi się przyjemnie chłodno. Przede mną dwóch zawodników, a jednak nie jest ze mną tak źle, kogoś mimo wszystko doganiam! W jednym potoku zatrzymuję się na dłużej i polewam nogi lodowatą wodą, co za ulga. Jak przyjemnie byłoby zostać tutaj na dłużej!
Doganiam biegaczy przed podejściem na Tromsdalstinden. Znowu skały i stromo. Robi się zimno. Słońce zachodzi za chmury, zaczynają zamarzać mi stopy, jestem głodna. No tak, żeli miałam na 10 godzin a nie 11-12. Na punktach nic nie jadłam, nawet nie wiem, co tam serwowali. Doganiam kolejnego zawodnika i pytam, czy nie ma jakiś zbędnych batonów, żeli, cokolwiek. Ma! Częstuje mnie przepysznym batonem, czekoladowo-orzechowym, ależ mi smakuje! Pokrzepiona przyspieszam, zwłaszcza, że dostrzegam przed sobą jakąś zawodniczkę. Znowu mam cel, dognić ją przed tym szczytem. Chorągiewki pokazują drogę prosto do góry, ale idę zakosami, jest tak stromo.
Stok jest już nieźle przeorany, jest dużo więcej błota niż było tutaj parę godzin temu na zbiegu. „O, jak fajnie mi się tutaj zbiegało!” Myślę sobie. Jakże inne miałam wtedy nastawienie i cele. Walczyłam o jak najlepsze miejsce i czas, a teraz chcę tylko ukończyć, może w 11 godzin? Choć wydaje mi się to coraz mniej realne. Tak rozmyślając docieram na szczyt, pokonując przed samym szczytem wygodne, równo wyciosane, szerokie, śnieżne schody – komuś się nudziło.
Na szczycie biegnę w lewo, ale wolontariusze krzyczą do mnie i kierują mnie w prawo. Częstują mnie jeszcze pycha żelkiem. „O, jakbym teraz zjadła takich żelków więcej!” Zbieg po nierównych, nieułożonych w żaden chodnik skałach wygląda w moim wykonaniu pewnie komicznie, na świeżości skakałabym tutaj jak kozica, a biegnę tylko trochę szybciej niż marsz. Skały wreszcie się kończą. Nie wierzę własnym oczom, ale przede mną piękna, zielona dolina i niekończąca się łąka! Nareszcie coś innego niż szaro-czarne skały. W końcu, od dobrych trzydziestu kilometrów można swobodne biec! Wyciągam nogi, zmuszam się, żeby przyspieszyć do 5:00. Nogi nie chcą, ale wiem, że da się to zrobić siłą woli, po prostu zmusić się do szybszego biegu. Szybko uciekam zawodnikowi, który biegł ze mną od czasu poczęstowania mnie batonem. Za ok 1 km odwracam się i już go nie widzę.
Próbuję się jeszcze bardziej rozpędzić, z zegarka wynika, że jeszcze ok 5 km do mety. Może uda się jednak 11 godzin? Ale nie, po ok 4 km fajnego biegu (z przeszkodami w postaci przekraczania strumieni) wolontariusz każe skręcić w lewo pod górę i zaraz przypomina mi się profil trasy, jeszcze będzie jakaś górka! Znowu przekraczanie strumieni i podbiegi, zbieg i podbieg. Próbuję wszystko podbiegać i tak doganiam kolejnego zawodnika i szybko go wyprzedzam. Gubię się na chwilę na łące, czekam na biegacza, którego zostawiłam z tyłu, by za chwilę znowu mu uciec. Od jakiegoś czasu widać w dole Tromso, ale nie widzę tego ostatniego zbiegu do miasta. Trasa prowadzi do górę i w dół wśród łąk i lichych drzewek.
Dobiegam do stacji kolejki nad miastem, gdzie jest punkt odżywczy. Zegarek pokazuje, że zaraz powinna być meta, za ok 2 km, ale to mi nie wygląda na 2 km… „Punkt odżywczy?” Coś mi nie pasuje. Mimo, że to już prawie koniec biegu zaglądam na stoły, są chipsy, żelki wszelkiego rodzaju, czekolada. Chwytam garść żelków i chowam je do kieszonki plecaka, biorę jeszcze trochę chipsów i wybiegając pytam, ile jeszcze do mety. „ 6 km” słyszę. „6 km? Niemożliwe!”
Ostatnia „prosta”
Ostatni zbieg to chyba najłatwiejszy zbieg na całej trasie, wąska ścieżka, wiodąca zakosami przez łąki, a potem las. Biegnie mi się przyjemnie, nikogo nie gonię, przed nikim nie uciekam, 3 km jakoś szybko mija. Wbiegam do miasta, jeszcze tylko 3 km po asfalcie. Przed mostem stoją wolontariusze i pokazują drogę. Trzeba przebiec ścieżką pod mostem i wbiec na niego. Nie wiem, jakim cudem, ale biegnę w zupełnie innym kierunku, wzdłuż rzeki, odwracam się zaniepokojona faktem, że nie ma mnie na moście. „Gdzie ja jestem?” Most mam za plecami i oddalam się od niego. Wracam. Chyba jestem bardzo zmęczona. Tak, to takie zmęczenie na długim biegu, gdy nie ma w tobie emocji, gdy wszystko ci obojętne i nie masz energii, żeby na koniec przyspieszyć i cieszyć się biegiem. Niewielki podbieg na moście, a mnie ciężko utrzymać tempo 6:00, jakoś to wytrzymuję, potem w dół i jeszcze tylko 1 km kluczenia po mieście. Jest meta! Emelie Forsberg zapowiada mój finisz. Adam z Kasią wychodzą mi naprzeciw. Jak miło.
Gdzie są granice trudności?
Cieszę, że to już koniec. Ale nie ma we mnie euforii i endorfin. Czuję ulgę, że nie muszę już biec w tym terenie, że nic mi się nie stało. Ok, jestem dumna, że skończyłam, nie zeszłam z trasy, ale 14 miejsce wśród kobiet wcale mnie nie cieszy, czas jest jak dla mnie słaby, wiem, że odpuściłam. Za bardzo przeżyłam wypadek, który widziałam. Na mecie dowiaduję się, że dziewczyna żyje, ale w trakcie biegu tego nie wiedziałam. Doskonale teraz wiem, co czują alpiniści, którzy są świadkami wypadku w Himalajach, lub dowiadują się, że ich kolega zginął na wspólnej wyprawie. Naprawdę ciężko jest wtedy kontynuować swoje wyzwanie i być nieczułym na to, co się stało. Do dziś się zastanawiam, dlaczego nie przerwano biegu. Bo przeżyła?
Hillary Allen przeżyła cudem. Spadła z grani 30 metrów. Ma bliznę na skroni, połamała obie ręce, nogę i stopę. Przeszła kilka operacji. Miała szczęście, że wypadek widziała dwójka fotografów, zeszli w dół, owinęli folią NRC, przykryli puchówką i zadzwonili po pomoc.
Wypadki zdarzają się wszędzie. Są przypadki śmiertelne na maratonach, bo ktoś miał wadę serca i zmarł na mecie, a to przecież nie powinno zrażać do biegania maratonów, tylko skłaniać do robienia regularnie badań. Na biegach górskich też przecież powszechnością są upadki. Biegacze skręcają kostki, łamią ręce i nadgarstki, upadając na ręce. Z reguły jest to potknięcie o kamień na zbiegu, poślizgnięcie się na błocie czy mokrych skałach. Sama raz rozcięłam kolano i szczęśliwie nie pękła mi łąkotka, zraniłam policzek, zdjęto mnie z trasy i zszyto kolano. Mogę powiedzieć, że cudem nie walnęłam głową w kamienie, zbiegając w tempie 3:30 na Gran Canarii.
Jednak te wszystkie wypadki, które nie raz widziałam i moje własne doświadczenie nie spowodowały, że przestałam lubić biegi górskie. Wypadki są wliczone w ten sport. Mimo to wypadek na Tromso Skyrace wyjątkowo mną poruszył. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie był błąd biegaczki i można było tego uniknąć. Gdyby organizatorzy nie patrzyli na ten bieg tylko ze swojej perspektywy i spojrzeli na poziom zawodników. Wystarczyło zabezpieczyć trasę. Zamocować poręczówki, poustawiać ratowników. Lub po prostu nie poprowadzić trasy ostrzem grani, tylko trawersem.
Na KIMA, gdzie jest więcej prawie pionowych ścianek, są łańcuchy, klamry, liny, w szczególnie niebezpiecznych miejscach wiszą ratownicy i służą asekuracją, gdy ktoś sobie nie radzi. Tutaj eksponowana grań, mokro, ślisko i nic. Była tylko lina na prawie pionowym wejściu na Hamperokken. Zresztą wejście i zejście się pokrywały, więc biegacze mijali się na tym bardzo trudnym odcinku. Była jeszcze jedna poręczówka na trawersie przy pionowej skale z dużą ekspozycją. Bez niej, naprawdę nie wiem, czy bym przeszła. To są zawody, jest się koszmarnie zmęczonym, w stresie, to nie jest niedzielna wycieczka w góry z kolegami i przerwami na kanapki.
Jak już wspominałam, tak trudne i strome zbiegi i podejścia (800 metrów na 1,5 km) mamy u siebie w Tatrach, ale poza szlakami, w trudnych, kamienistych żlebach na najwyższe szczyty i przełęcze. W zawodach Tromso Skyrace może wziąć udział KAŻDY. Nie jest wymagane żadne doświadczenie, ani biegowe, ani wspinaczkowe. Spotkaliśmy gościa, którego był to drugi start w życiu (!). Gość przebiegł półmaraton i zapisał się na Tromso. Na jego szczęście nie zmieścił się w pierwszym limicie. Większość startujących, podobnie jak ja, mimo że biegłam już KIMA i Gran Paradiso, też z cyklu Skyrunning Extreme – zapisując się na ten bieg, nie ma zielonego pojęcia na co się pisze.
Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w biegach górskich i czy w ogóle są? Odpowiem tak jak na wstępie. Nie ma ich. Są i będą chętni, żeby na zorganizowanych zawodach doświadczać ekstremalnych trudności i pokonywać ekstremalne długości w skrajnych warunkach. Po co? Może, żeby sobie i innym coś udowodnić? To pytanie na odrębny wpis. Ale powtórzę, to znak naszych czasów. Czasów fejsa, indywidualizmu i powszechnego fejmu, ale też przekraczania ludzkich granic i możliwości. Ja bym tylko chciała, żeby na ekstremalnych zawodach nie znajdowały się osoby przypadkowe, ale ludzie do takich warunków przygotowani i tych warunków w pełni świadomi. A jeśli puszczamy wszystkich jak leci, to zróbmy to tak, żeby możliwie ograniczyć ryzyko. Żeby każdy na mecie mógł się cieszyć, że przeżył właśnie przygodę życia.
EDIT: Jon Albon, tegoroczny zwycięzca, mówił po biegu, że w tym roku trasę poprowadzono ściśle granią, w porównaniu do poprzednich edycji, i dlatego bieg był wolniejszy.
Zdjęcia: Ian Corless, Martina Valmassoi
Robert
7 września 2017 (07:26)
„A jeśli puszczamy wszystkich jak leci, to zróbmy to tak, żeby możliwie ograniczyć ryzyko. Żeby każdy na mecie mógł się cieszyć, że przeżył właśnie przygodę życia.” Zgadzam się z podsumowaniem.
mery
29 września 2017 (11:51)
Nasuwa mi się tylko jedno słowo podsumowujące całość i jest to: szacun. Bardzo mocno trzymam kciuki za dalsze działania.