Wyszehradzki Ultramaraton im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego 34 km – relacja

Wyszehradzki Ultramaraton im. Lecha Kaczyńskiego 34 km - relacja

Miałam nie pisać relacji z mojego ostatniego startu, ale nowa nazwa tak mnie rozbawiła i jednocześnie zasmuciła, że postanowiłam upamiętnić ten bieg na blogu.

O tym, że o nowej nazwie dowiedziałam się w piątek przed startem, pisałam wczoraj. Myślałam początkowo, że to żart i dlatego to zbagatelizowałam. Ale na dekoracji okazało się, że to nie jest żart. Tak, Lech Kaczyński, który jak wiadomo, wiele miał wspólnego z bieganiem i sportem, patronem najbardziej popularnych biegów górskich w Polsce. Pan Zygmunt zapewnia, że nazwa zostanie i dojdą jeszcze nowe. Ciekawe, jakimi imionami, których polityków, zostaną nazwane biegi dla dzieci. I ciekawe, czy też zostanie to ogłoszone 3 dni przed zawodami, żeby wszyscy, którzy mieli się zapisać, zapisali się i porezerwowali noclegi.

No dobra, zostawmy politykę, zajmijmy się bieganiem. Na tym blogu jest już relacja z biegu na 100 km, 64 km, pora na 34.

Nie jestem jakoś specjalnie wytrenowana, ale czułam, że w tempie 6:00 jestem w stanie pobiec, czyli w czasie 3:20-3:25. Skąd niby mogłam to wiedzieć? A no z czasów, jakie robiłam na mocniejszych wybieganiach, czyli w drugim zakresie. Dwa tygodnie przed zwodami pobiegłam trailową dychę na zmęczeniu w 45 minut, potem wbiegłam na Rysy w 2 godziny i 6 minut w dolnej granicy 2 zakresu. Wyglądało to wszystko dobrze, jak na brak trenowania szybkości. O moim treningu w sierpniu pisałam tutaj.

Do Krynicy przyjechałam w piątek po południu. Odebrałyśmy ze znajomymi pakiety. Ciężko było przebić się przez miasto, ciągle jakiś bieg, barierki, brak przejścia na drugą stronę deptaku, potem jeszcze zamknięta ulica, o czym nie było żadnej informacji, widniała jedynie tablica, że droga będzie zamknięta w sobotę. W końcu o 20 udało mi się dotrzeć do pensjonatu i po 21 poszłam spać.

Obudziłam się o 6, jeszcze nigdy tak długo nie spałam przez żadnymi zawodami. W ogóle się nie stresowałam. Zjadłam wafle ryżowe z awokado i masłem orzechowym i pobiegłam na deptak. Miałam 3 km, ale po drodze spotkałam Przemka Barnowskiego i przeszliśmy sobie gawędząc do autokarów, które miały zawieść nas na start.

Start o godzinie 12, a my w Piwnicznej byliśmy już o 11. Bez sensu, ale widocznie tak pasowało organizatorowi. Tłum biegaczy czekał przy punkcie odżywczym, gdzie co chwilę wbiegali i wybiegali zawodnicy z dłuższych dystansów. Słońce grzało mocno i trzeba było chować się w cieniu. Rozmawiamy sobie z Przemkiem o taktyce na bieg. Chciałam pobiec bardzo mocno, sprawdzić, jak to będzie pobiec taki dystans na maksa, a potem zobaczyć, czy mnie odetnie, ile wytrzymałam. Jarałam się na ten start.

No i poszliśmy! (Co ciekawe 15 minut przed planowanym startem, kolejna wtopa organizatora, Marcin Rzeszótko i Bartek Przedwojewski ledwo zdążyli dobiec z rozgrzewki). Tłum biegaczy wybiegł na asfaltową drogę, 200 metrów płasko, po chwili ostro pod górę. I w tym momencie poczułam, że coś jest nie tak. Tętno skoczyło mocno do góry, zaczęłam się w środku gotować. Fakt, było gorąco, ale ja bardzo dobrze znoszę upały. Zrobiłam rytmy na rozgrzewce, więc wysokie tętno nie powinno mnie zaskoczyć.

Jedna po drugiej zaczęły wyprzedzać mnie dziewczyny, a ja nie byłam w stanie przyspieszyć, czułam, że tylko człapię. Myślałam, że to tylko chwilowy kryzys, który niedługo przejdzie. Chwilami przechodziłam do marszu, żeby uspokoić tętno i odblokować nogi. Właśnie, nogi. One były jakby zablokowane, jakby nie dopływała do nich krew. Z czasem przeistoczyły się w dwie kłody drewna.

Gdy stromy podbieg się skończył i wybiegliśmy na betonowe płyty wzdłuż zielonych łąk, próbowałam zmusić się do biegu w tempie 6:00, ale nogi odmawiały, jakby nie były moje i nie słuchały moich poleceń. W lesie, na zbiegach trochę udało się przyspieszyć. Na kamienistym zbiegu do Wierchomli też była ostra mijanka, tutaj już było sporo biegaczy z setki i 64. Ale płaski asfalt w Wierchomli znowu obnażył moją słabość. Miałam przecież dopiero 10 km w nogach, powinnam tutaj zasuwać co najmniej po 4:30! A ledwo człapałam po 5:30-6:00. Myślałam o zejściu z trasy. Wiedziałam już, że wyścig dla mnie się skończył, musiałabym jednak długo czekać na transport. Jak się potem okazało, byłabym w Krynicy dopiero o 17 razem z depozytami. Postanowiłam biec z myślą, że robię już tylko trening.

Ale tak jak w sobotę nie męczyłam się jeszcze na żadnym treningu. Nie ze względu na tempo, ono było wolne! Po prostu ciągnęłam za sobą dwie ciężkie kłody i czułam, jakbym ważyła 10 kg więcej. Na podejściu na Szczawnik wiedziałam, że takie strome podbiegi mogę przetruchtać. Ale nie dzisiaj. Źle mi się podchodziło i źle truchtało. Wymyśliłam więc system, 20 kroków marszem, 30 truchtem. Skupiłam się na liczeniu i czas mijał szybciej. Tym sposobem wyprzedzałam wszystkich po kolei. Tutaj był tłum, dużo więcej osób niż dwa lata temu, gdy biegłam 64 km.

Na zbiegu oczywiście poleciałam szybko, zostawiając innych daleko w tyle. Ale umówmy się, na zbiegu jedyna sztuka, to umieć się puścić. Większość biegaczy tego nie potrafi. A nie musisz nic robić, tylko się puścić i koordynować ruchy, czasami przeskoczyć przeszkodę, umieć zabalansować ciałem na nierównej nawierzchni. Nie trzeba w to wkładać wiele wysiłku.

Najgorszy fragment to podbieg do Bacówki nad Wierchomlą i dalej na Runek. Lekko pod górę, powinnam tutaj zasuwać, a ja zmuszałam się do truchtu. Co chwilę zatrzymywałam się i klepałam nogi, były zdrętwiałe, nie czułam, żeby płynęła przez nie krew. Znowu trochę biegłam, trochę szłam. Tym razem system 50/20. 50 kroków biegnę, 20 idę. To wybijało mnie z monotonii ciągnięcia sztywnych nóg.

Byłam wtedy jeszcze czwarta. Ale zaraz za Bacówką wyminęła mnie dziewczyna. Próbowałam za nią biec, ale nic z tego. Człapałam dalej. Doczłapałam do Runku, wreszcie zbieg. Ale już nawet źle mi się zbiegało. Zaczął boleć mnie brzuch. Jeszcze parę mniejszych podbiegów, na których zmuszałam się, żeby nie przechodzić do marszu. Co ciekawe, nogi mnie nie bolały, po prostu nie mogłam nimi szybko przebierać. Ostatni zbieg na deptak w Krynicy był koszmarem, a na 500 metrów przed metą nie mogłam biec nawet po 5:30. Pamiętam, że biegnąć setkę szybciej tutaj finiszowałam!

Dobiegam w 3 godziny i 46 minut, jako 5 kobieta. Tempo 6:39. Uważam, że i tak dobrze, jak na to, co działo się w tym czasie z moim ciałem. Link na stravie tutaj.

Całe szczęście na mecie spotkałam kilku fajnych znajomych i szybko zapomniałam o cierpieniu. To było fizyczne cierpienie, bo zmuszałam ciało, które nie chciało biec, do wysiłku. Ale większe były męki psychiczne, poczucie, że nie mogę biec tak szybko, jak bym chciała i jestem do tego zdolna.

Znam przyczynę tego stanu. Dziewczyny, Wy mnie zrozumiecie. Byłam dokładnie dzień przed miesięcznicą, tzn. miesiączką. Z reguły wtedy nie biegam żadnych mocnych jednostek. Źle mi się biega nawet 5 km, truchtam po 5:30 i mam ochotę jak najszybciej skończyć trening. Chyba jeszcze nigdy nie trafiłam z zawodami akurat w ten najgorszy dzień, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tak źle mi się biegło. No cóż, zawody przeszły do historii, nie udało mi się powalczyć o pudło, ale co jak co, zrobiłam mocny trening. Mam nadzieję, że zaprocentuje.

Jeszcze co jadłam i w czym biegłam.

Jadłam – 7 żeli Squeezy

Piłam wodę na punktach, kolę na ostatnim przy Bacówce

Biegłam w butach Adidas Terrex Agravic Speed*. Lekkie (215 gramów), mało amortyzacji, mały drop, drobny, niski bieżnik, dobrze przyczepna guma Continental. To świetne buty na takie zawody, gdzie jest sporo asfaltu, betonu, szuter, trochę błota i kamieni. Brak amortyzacji może niektórym przeszkadzać na stromych zbiegach. To dobre buty na szybkie, krótkie biegi trailowe.

* Dostaję buty od Adidasa, ale nie mam żadnej umowy, że mam się nimi chwalić. Wspominam o nich, bo to naprawdę fajne, lekkie buty do trailu, wdają się trwalsze od ich siostrzanej wersji Terrex Agravic. Niedługo napiszę o nich coś więcej.

3 komentarze do "Wyszehradzki Ultramaraton im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego 34 km - relacja"

  • comment-avatar
    Czarek
    16 września 2017 (13:39)
    Odpowiedz

    Najgłupszy, najbardziej niesmaczny opis, jaki w życiu czytałem. A fuj!

  • comment-avatar
    Tomek
    16 września 2017 (21:13)
    Odpowiedz

    7 żeli na 34 km w tempie 6:39 u kogoś kto biega ultramaratony w górach ?
    1. Proza życia przygniotła. Trzeba reklamować te żele za wszelką cenę-współczuję
    2. Tak się odżywia ultramaratonka – współczuję
    3. Tak się trzeba odżywiać- współczuję naśladowcom

    • comment-avatar
      biegamwgorach
      17 września 2017 (18:35)
      Odpowiedz

      To miał być żart? 🙂 Powinno się jeść 3 żele na godzinę, albo 300-400 kcal w innej, łatwo przyswajalnej postaci.


Masz coś do powiedzenia?

HTML jest dozwolony