64 km w górach z uśmiechem na twarzy

64 km Festiwal Biegowy w Krynicy

Bieg 7 Dolin 64 km

Czasami jest tak, że jesteśmy zmęczeni, podchorowani, zwyczajnie nie chce nam się czegoś zrobić, a jednak nam to całkiem nieźle wychodzi.

Czy to jest oznaka doświadczenia, obiegania się w takich startach? Mam tak po 10 latach pracy prawniczej. Nie kręci mnie już ta praca tak bardzo, jak kiedyś, nie jaram się każdą nową sprawą w sądzie i każdą umową, którą trzeba przeanalizować, po prostu robię to, co do mnie należy, czy mi się chce, czy nie chce i zazwyczaj wychodzi lepiej, niż się spodziewałam.

Trochę tak było z moim startem w biegu na 64 km w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy. Nie chciało mi się, na myśl o bieganiu robiło mi się słabo, byłam zmęczona, nie do końca zregenerowana po Biegu Granią Tatr, od tygodnia męczyły mnie zatkane zatoki i ból głowy. W przeddzień startu miałam nawet myśl, żeby przepisać się na krótszy dystans 34 km, ale po pierwsze nie było takiej możliwości, po drugie uznałam, że nie mam jednak na tyle szybkości, żeby ścigać się na krótszym dystansie. Dłuższy zawsze można jakoś „przeczłapać”.

Targana wątpliwościami odnośnie tego startu nie spałam pół nocy, ale ucierpiała na tym najbardziej Justyna, która miała mi pomagać, a przeze mnie też nie mogła się wyspać. O dziwo rano obudziłam się bez zatkanego nosa i bólu głowy. Może organizm potrafi się zmobilizować, mimo, że głowie się nie chce?

Trasę znałam z zeszłorocznego Biegu 7 Dolin. Bieg na 64 km zaczynał się w tym roku w Rytrze i kończył w Krynicy i miał większe przewyższenie w stosunku do ubiegłorocznej trasy na 66 km. W zeszłym roku, biegnąc na 100 km, pierwsze 66 km z Krynicy do Piwnicznej pokonałam w czasie 7 godzin i 20 minut. Oczywiście chciałam pobiec lepiej, najlepiej poniżej 7 godzin. Zamierzałam zacząć w takim tempie, jak rok temu, a za Piwniczną przyspieszyć. W Piwnicznej (ok 30 km) planowałam być mniej więcej po 3 godzinach, a kolejny odcinek z Piwnicznej do Krynicy (34 km) przebiec w 4 godziny. Plan był prosty 🙂

Biegło mi się naprawdę dobrze. Co prawda na pierwszych 2 km asfaltu w Rytrze wyprzedziło mnie ok. 60 osób. Ale to standard, że większość zaczyna bardzo mocno, póki jest w miarę płasko, a pierwszy podbieg weryfikuje miejsce w stawce. Niestety podbieg na Przehybę początkowo jest bardzo wąski, musiałam więc lawirować i wyprzedzać po krzakach i pokrzywach, to z lewej, to z prawej. Dobre 5 km pod górę to ciągłe wyprzedzanie na wąskiej ścieżce. Potem się trochę poluzowało, a ja już do końca biegu przesuwałam się do przodu. Za nawrotką na Hali Przehyba mogłam się zorientować, że jestem pierwszą kobietą i ile mam przewagi nad kolejnymi dziewczynami. Nie zamierzałam jednak za bardzo przyspieszać, aby uciekać dziewczynom, które były kilka minut za mną, trzymałam się własnego planu i tempa.

Na zbiegu do Piwnicznej po nieszczęsnych, dających w kość płytach betonowych, odczułam pierwsze skutki startu w Biegu Granią Tatr, miesiąc wcześniej. Zaczęły boleć mnie kolana i stopy. Dodatkowo pomyliłam trasę z innymi biegaczami i dołożyliśmy ok. 500 metrów. Drobne kamyczki w butach doskwierały niemiłosiernie. Chciałam je wysypać na przepaku w Piwnicznej. Udało się jakoś przetrwać asfalt, tam bolało najbardziej.

Przy punkcie odżywczym był tak niesamowity doping, że przez chwilę myślałam, że to już meta, a przez emocje wszystko zaczęło mi się mieszać. Biec do punktu, czy nie biec, co powiedzieć Justynie, jak wytłumaczyć kwestię butów (chciałam je zmienić). Przez to wszystko spędziłam tam dobre kilka minut. Do punktu wbiegłam w czasie ok. 3 godz i 10 minut (miały być 3 godz) a wybiegłam z czasem ok. 3 godz. i 2o minut. Uzupełnianie wody, pakowanie żeli i tłumaczenie Justynie, żeby do punktu w Wierchomli wzięła z auta moje asfaltowe startówki, tak mnie pochłonęło, że w ostateczności nie wysypałam kamieni z moich minimalistycznch butów, a na tym zależało mi przecież najbardziej. W efekcie kolejne 10 km biegło mi się okropnie. Ale biegłam i dalej wyprzedzałam.

W Wierchomli wypatrywałam Justyny z butami jak objawienia. Gdy na poboczu zobaczyłam moją czerwoną Yariskę, poczułam ulgę. W punkcie byłam mniej więcej po godzinie, tak jak ustalałam z Justyną. Czekała mnie tu jednak kolejna przerwa na zmienianie butów, przekładanie chipa… Wiedziałam już, że przez te postoje 7 godzin ciężko będzie złamać. Jednak jakoś przestało mi na tym zależeć i po prostu chciałam cieszyć się biegiem. Dodatkowo po zmianie butów biegło mi się miękko i przyjemnie.

Cieszyłam się, że jestem w stanie szybko podchodzić na stok narciarski pod Szczawnikiem, a potem szybko z niego zbiec. Rok temu biegnąc setkę na tym odcinku umierałam. A teraz mogłam się zmierzyć z tą trasą z uśmiechem na twarzy. Dopingowałam wszystkie dziewczyny biegnące setkę, które mijałam. Dopingowałam chłopaków, których spotykałam na podbiegu do Bacówki nad Wierchomlą, którzy się obijali i szli, zamiast biec.

Przed Bacówką zaczęło mi się dziwnie kręcić w głowie i czułam się tak, jakbym miała zaraz zemdleć, dłonie zaczęły puchnąć. Przez chwilę pomyślałam, że mogę tego biegu nie skończyć. Szybko zastanowiłam się, co zrobić. Może to brak elektrolitów? Postanowiłam zjeść trochę soli, która jak na zawołanie znalazła się w punkcie odżywczym przy schronisku. Złapałam pomarańcze i posypałam białym, słonym proszkiem. Czegoś tak okropnego jeszcze nie jadłam! Wciągnęłam jeszcze ostatniego żela i kryzys minął tak szybko, jak się pojawił. Na zbiegu z Runku, 7-8 km do mety wyprzedziła mnie Magda Kozielska (pierwsza w biegu na 34 km), krzyknęła, że kolejne dziewczyny są daleko i żebym biegła swoje, odkrzyknęłam „powodzenia”, po czym straciłam ją z oczu za kolejnym zakrętem.

Zbieg z Runku to była już formalność, chociaż nogi mnie bolały (głównie kolana) i może to się wydawać dziwne, ale szybkie zbieganie po tylu kilometrach potrafi boleć bardziej niż podbieganie. Kolega Kuba, którego poznałam na podbiegu do Bacówki i mobilizowałam do biegu, teraz mnie wyprzedził. Przed Runkiem został z tyłu i chyba sobie gdzieś odpoczął, bo leciał teraz jakieś 4 min/km. To chyba jedyna osoba, która mnie wyprzedziła. Fajnie, bo miałam motywację, żeby go gonić. Do tego jeszcze bardzo fajny doping znajomych na tym odcinku spowodował, że do mety biegłam już jak na skrzydłach!

Suma sumarum mogę powiedzieć, że to mój pierwszy długi bieg, w którym prawie wszystko poszło zgodnie z planem, bez wielkich kryzysów, bez wyczerpania, bez kontuzji, z uśmiechem na twarzy.

Cieszę się też bardzo, że Arturowi Jabłońskiemu doskonale poszło. Przez cały bieg zastanawiałam się, jak mu idzie i czy pobiegnie poniżej 6 godzin. Wygrał z czasem 5:58:37! Gratuluję Trenerze!

Tutaj znajdziecie wyniki.

Tym startem miałam już zakończyć krótki dla mnie sezon ścigania, ale nadal czuję niedosyt, forma rośnie (wreszcie!), więc obrałam sobie za cel jeszcze jeden fajny bieg w trochę wyższych górach. Będę pisać niebawem!

Pozdrawiam z Kościeliska! 🙂

Brak odpowiedzi do "64 km w górach z uśmiechem na twarzy"