Bieg Ultra Granią Tatr pod znakiem zapytania
Połowa maja. Budzę się z zatkanym nosem i bólem głowy. Spałam długo, ale czuję się niewyspana. Nie chce mi się wstawać, chciałabym coś zrobić, ale nie mam siły. Nie mam siły pracować, wyjść na spacer z psem, skosić trawy, jestem słaba. I tak jest już od miesiąca. Leczę antybiotykami zapalenie zatok i w efekcie jestem jeszcze bardziej słaba. Próba wyjścia na bieganie kończy się bólem głowy i kolejnym przeziębieniem. Piszę do Błażeja, że już nie wrócę do biegania. On się tylko śmieje i podnosi mnie na duchu, że na jesieni będę znowu biegać. Na jesieni? Jest piękna ciepła wiosna, a ja tkwię w łóżku z jakąś ciągnącą się chorobą! Czytam artykuły o ultramaratończykach, którzy cierpieli na różne choroby spowodowane przetrenowaniem, mieli przerwę trwającą nawet rok, albo w ogóle już nie wrócili do biegania. „No to ładnie się urządziłam” – myślę – „Witaj w klubie!”
Laryngolog twierdzi, że ten ciągły ból głowy to nie od zapalenia zatok. Lekarz internista daje mi skierowanie do neurologa. Nie idę do żadnego laryngologa tylko wreszcie, na początku czerwca, robię badanie krwi. Nieustanne bóle i zawroty głowy, kłopoty ze snem, drętwienie rąk i nóg, słabość, niska odporność, brak radości, apatia to tylko niektóre objawy anemii. Ale nie załamuje mnie to. Mimo wszystko cieszę się, że wreszcie wiem, co mi jest. To już coś!
Jest początek czerwca. Zaczynam się leczyć, a tymczasem większość zaplanowanych startów przechodzi mi koło nosa – dosłownie, np. Bieg Marduły w Tatrach. O planowanym wyjeździe w Dolomity i starcie w Cortina Trail mogę zapomnieć. Bieg ultra Granią Tatr? Mogę zapomnieć! Przecież nie wyjdę z anemii w dwa miesiące i nie rzucę się od razu na ponad 70-cio kilometrową trasę z przewyższeniem +5.000 m. Lekarz odradza mi treningi, zresztą i tak nie mam na to siły. O bieganiu mogę tylko pomarzyć.
Wyzwanie
Połowa sierpnia. Stoję u wylotu Doliny Chochołowskiej o 4 rano wśród tłumu biegaczy. W nocy męczyła mnie jakaś gorączka. Jeszcze w czwartek czułam się świetnie, a tu znowu zaczęło mnie łapać jakieś cholerstwo. Staram się o tym nie myśleć. Jestem szczęśliwa. Cieszę się, że zaraz będę biec w tłumie innych zapaleńców, pokonywać własne słabości i znosić ból. Jestem ciekawa, jak zareaguje mój organizm, ile jestem w stanie znieść, czy dam radę ukończyć ten bieg, czy zamroczy mnie jakaś słabość i będę musiała zejść z trasy.
Wiem, że może się wydarzyć dosłownie wszystko. Pamiętam potężny kryzys na Biegu 7 Dolin trwający od 70 km do końca biegu. Pamiętam, że o 7 nad ranem zamykały mi się oczy i najchętniej poszłabym wtedy spać. Pamiętam, że nie byłam w stanie przełknąć już kolejnego żela, podczas gdy organizm domagał się kalorii. Pamiętam kryzys psychiczny spowodowany monotonią biegu, gdy głowa wołała: przestań już biec, zatrzymaj się! Jak będzie tym razem? Jak mantrę powtarzam słowa Błażeja, które wbijał mi do głowy przed Biegiem 7 Dolin, ale wtedy go nie posłuchałam: „Zacznij wolno, jeśli myślisz, że biegniesz za wolno, to jeszcze zwolnij”.
Moje myśli przerywa start! Biegnie mi się nadzwyczaj lekko, mimo ciężkiego plecaka napchanego żelami, 1,5 płynów i obowiązkowym sprzętem. Chochołowska mija szybko komfortowym tempem, wyprzedzają mnie tłumy, w tym kilka dziewczyn, ale wiem, że się jeszcze spotkamy.
Do Hali Ornak (26 km, +2.000 m)
Podejście na Grzesia, nie zamierzam biec, tylko na mocnych treningach tu podbiegałam, a ponad 70 km to nie mocny trening, tylko wycieczka biegowa. Nogi zaczynają boleć już na samym początku podejścia i czuję, że coś jest nie tak. Zalewa mnie pot, mimo, że jest chłodno. Nie jestem w stanie wejść w drugi zakres tętna, a nogi pieką. Już wiem, że będzie ciężko. Obiecuję sobie jednak, że nie będę myśleć o tym bólu i zrobię wszystko, żeby przemieszczać się do przodu. Nagrodą za strome podejścia na Jarząbczy i Starorobociański Wierch są przecudne widoki wschodzącego słońca. Dla takich momentów warto było wystartować!
Do pierwszego punktu odżywczego w Hali Ornak wszystkie podejścia pokonuję z dużym bólem, mimo to wyprzedzając sporo osób. Najwięcej jednak nadrabiam na odcinkach płaskich i na technicznych zbiegach. Na nich czuję się dość dobrze. Mimo to długi i stromy zbieg do Hali Ornak wysysa ze mnie wszystkie poty. Przed punktem nogi mam jak z waty, czuję, że zaraz się przewrócę. Typowa ściana, jak na maratonie. Przeżyłam to podczas Maratonu Gór Stołowych po 4 godzinach biegu, czyli podobnie jak teraz. Nie wyobrażam sobie wejścia na Ciemniak, a co dopiero późniejszej stromizny na Krzyżne. Jednak dzięki doświadczeniu wiem, co zrobić. Porządnie się nawodnić elektrolitami i napchać żelami. Pod schroniskiem jestem punktualnie o godz. 8, tak jak planowałam. Piję parę kubków ciepłego kompotu (pycha!!!) i izotoniku, wolontariusze uzupełniają moje 3 flaski, zabieram żele od Marcina i ruszam dalej. Pomoc wolontariuszy na punkcie jest naprawdę wzorowa!
Przez Czerwone Wierchy do Murowańca (16 km, +1.500 m)
Mimo, że jest prawie płasko, nie mogę biec. Wykorzystuję zatem ten – jak myślę – przejściowy kryzys na uzupełnianie elektrolitów i kalorii. Piję, wcinam żele i czekam, aż wrócą siły. Tymczasem zaczyna się już podejście i mogę zapomnieć o biegnięciu. Zawodnicy, którym uciekłam na zbiegu ze Starorobaciańskiego i Ornaka teraz z łatwością mnie doganiają. No ładnie, jak tak dalej pójdzie, to będzie słabo.
Pocieszam się, że za Ciemniakiem w stronę Kasprowego podejścia będą już krótkie a zbiegi nie tak techniczne jak w pierwszej części. Faktycznie od Ciemniaka biegnie mi się już fajnie, a wejścia na Krzesanicę, Małołączniak i Kopę Kondracką nie są już tak długie i męczące. Dodatkowo w tym rejonie pojawiają się pierwsi kibice. I to jacy kibice! Jest naprawdę super! Każdy klaszcze, krzyczy, dopinguje, jedna pani biegnie ze mną i zagrzewa do walki (potem spotykam ją przy Psiej Trawce, na ostatnich 10 km trasy). Dopingują wolontariusze i sędziowie. Aż chce się biec! Podobnie jest na zbiegu z Kopy przez Goryczkowe Czuby. Na wąskiej ścieżce wszyscy ustępują, dopingują! Nie nadążam odpowiadać „Dziękuję”. Czasami już tylko kiwam głową na znak podziękowania lub wydaję z siebie jakiś mamroczący dźwięk.
Stromy zbieg do Murowańca uświadamia mi, że moje czwórki są w kiepskim stanie. Zbieganie po skałach, choć tym razem równo ułożonych, zaczyna być męczące.
I znowu jestem punktualnie, tak jak zaplanowałam po 3 godzinach od poprzedniego punktu. Wbieg do Murowańca to jak wbiegnięcie na metę! Tłumy dopingujących, klaszczących i krzyczących turystów. Coś niesamowitego! (Jak na polskie realia). Znowu szybie uzupełnianie flasków, pakowanie żeli, wypijam jeszcze dwie miski pysznej pomidorówki i w drogę.
Przez Krzyżne i Dolinę Pięciu Stawów Polskich do Wodogrzmotów (13,5 km, +950 m)
W drodze na Krzyżne postanawiam wreszcie ulżyć swoim stopom, zdejmuję buty, skarpetki i pozbywam się całej masy kamyczków, które noszę ze sobą od pierwszej części trasy. Co za ulga!
Tymczasem pogoda coraz bardziej się psuje, już pod Kasprowym kropiło, ale teraz zaczyna się burzowo. Wyłączam telefon komórkowy, turyści nerwowo ewakuują się z Krzyżnego, pioruny trzaskają, podczas gdy ja podążam w górę. Nie widzę za sobą żadnego zawodnika, przechodzi przeze myśl, że organizatorzy nie puścili już kolejnych biegaczy w górę (potem dowiaduję się, że faktycznie było to rozważane). Nagle ktoś do mnie krzyczy. To znajomi z Warszawy Ela Peret i Tomek Blados. Ale fajnie! Robi mi się strasznie miło. Biegną trochę za mną, dopingują. Czuję się przez chwilę, jakbym była na wycieczce biegowej ze znajomymi a nie na morderczym biegu.
Wdrapuję się na Krzyżne, podczas gdy dookoła grzmi i pada deszcz. Pod nogami kulki gradu. Ale najtrudniejsze już za mną! Teraz tylko trzeba jakoś zejść w jednym kawałku (70% nachylenia, skały i błoto), potem przyjemny zbieg do Doliny Pięciu Stawów i Doliny Roztoki. Na tym odcinku to już mijanie turystów, którzy są jakoś mniej zorientowani o odbywającym się biegu, ale uprzejmie ustępują (mimo, że w Tatrach pierwszeństwo ma pieszy!) Mając tę świadomość raczej ich wymijam, zamiast krzyczeć, żeby zeszli z trasy. Poza tym mam już zdarte gardło od ciągłego „dziękuję” w odpowiedzi na doping w rejonie Czerwonych Wierchów i Kasprowego. Wywrotka na stromym zbiegu za schroniskiem i oberwanie w odcinek lędźwiowy na szczęście nie jest poważne i mogę biec dalej mimo bólu w plecach. Przecież biegałam już nie z takimi urazami.
Wodogrzmoty i do mety! (16 km, +700 m)
Dobiegam do Wodogrzmotów, a tam czeka już na mnie Marcin (spisał się na medal!) Gienek, którego początkowo nie poznaję, podaje mi jakieś napoje, wolontariusze uzupełniają flaski, bezcenna pomoc! Zabieram garść żeli od Marcina i ruszamy. Ten cudowny chłopak, który następnego dnia ma ważny start MTB na 80 km był na każdym punkcie, mimo, że prosiłam go o pomoc tylko przy Wodogrzmotach. (W końcu ma ksywę Wielebny!) Biegniemy razem do skrętu w lewo na czerwony szlak i tu już mamy się pożegnać. Widząc mnie już dość wymęczoną, Marcin postanawia jednak pobiec ze mną ten ostatni odcinek. Co za poświęcenie! (Po swoim starcie w maratonie rowerowym w niedzielę, trafił pod kroplówkę).
Ten niepozorny 15 km odcinek, daje jeszcze w kość. Strome podejścia na przemian ze zbiegami po skałach lub płaskimi odcinkami wśród traw, krzaków i malin, gdzie brakuje tlenu i robi się jak w saunie. Do polany pod Kopieńcem biegniemy razem, ale mnie już ponoszą endorfiny i uciekam Marcinowi. Ostatnie 4 km biegnę znowu sama, niosą mnie już wielkie emocje. Wreszcie upragniona meta, udało się! Udało się w czasie, o jakim marzyłam, biorąc pod uwagę obecną formę.
Ogromnie się cieszę, że nic mi się nie stało, że dobiegłam cała, nie zemdlałam na trasie. Niektórzy nie wróżyli mi nic dobrego, prorokowali, że taki start po anemii to szczyt głupoty, a jednak, udało się! Nogi piekły od początku, ale głowa nie chciała się poddać, przez 12 godz. i 14 minut.
Dziękuję!
Serdecznie dziękuję wszystkim osobom, bez których ten bieg byłby o wiele trudniejszy, a przede wszystkim: Justynie Żyszkowskiej za cenne rady i pomoc przed startem, Magdzie za pomoc przy pierwszym punkcie, Kasi Antosz za wspaniałe powitanie na Hali Ornak, Marcinowi Wiąckowi za przybycie na każdy punkt, Tacie za odwiezienie na metę i przybiegnięcie z poświęceniem do Murowańca (zdzierając sobie kolana), Arturowi Jabłońskiemu (mojemu trenerowi, który niestety za dużo się przy mnie nie napracował) za wiarę we mnie (zapisałam sobie Twoje słowa na kartce: „Nikt nie zna tych skał, tak jak Ty”, oczywiście to nieprawda, ale dodawało mi to wiary w siebie!), Błażejowi za jego spokój, stoickie podejście i mądre słowa tuż przed wystrzałem startera: „Nie masz sponsora, nie masz presji na wynik, traktuj to jak dłuższą wycieczkę biegową i dobrą zabawę!”, wszystkim znajomym spotkanym na trasie, Ewelinie Matuli za kibicowanie za Ciemniakiem, Tomkowi i Eli za wspaniały doping pod Krzyżnem, wszystkim znajomym, którzy śledzili nasze zmagania on-line i anonimowym kibicom na trasie, których doping dodawał skrzydeł. Gdy piszę te słowa, mam ciarki na całym ciele!
To jest właśnie piękno i urok biegów ultra! 🙂
Ogromne gratulacje dla Organizatorów za doskonale zorganizowaną imprezę na najwyżej położonej trasie w Polsce, w trudnych warunkach!
Klimatyczny i niesamowity filmik z biegu możecie obejrzeć tutaj.
Wyniki
Mężczyźni
1. Bartosz Gorczyca (Buff Team Polska) – 09:16:05
2. Przemysław Sobczyk (tatrarunning.pl) – 09:47:23
3. Piotr Hercog (Salomon Suunto Team) – 10:05:59
Kobiety
1. Anna Figura (KW Zakopane) – 11:51:33
2. Olga Łyjak (Biegam w Górach) – 12:14:36
3. Natalia Tomasiak (Salco Sport Team) – 12:29:17
PS.
O tym, co się działo u mnie od maja do sierpnia możecie przeczytać TUTAJ.
Pełne wyniki możecie zobaczyć pod linkiem.
Błażej zajął 11 miejsce w open z czasem 11:03:55. Gratulacje!!!
Trasa
Mój zegarek pokazał 72 km i +5.200 m podejść. Według wskazań na mapie, przeciętny turysta na pokonanie tej trasy potrzebuje 33 godziny, uczestnicy biegu mieli na to 17 godzin.
I jeszcze parę zdjęć autorów: Maciek Ners, Tygodnik Podhalański, Dawid Ancew, Bartłomiej Trela, Kasia Antosz-Łyjak, Błażej Łyjak – tak on jeszcze focił po drodze!
Przemek
18 sierpnia 2015 (17:38)
Gratuluje. Tylko tyle i aż tyle.
biegamwgorach
23 września 2015 (14:54)
Dziękuję! 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Ela
19 sierpnia 2015 (08:06)
Świetna relacja, z żarem napisana. Gratulujemy miejsca na podium 🙂 W tym roku po raz pierwszy biegliśmy Rzeźnika. Bieganie w górach to jest coś! 🙂
Pozdrawiamy.
Biegające Małżeństwo – z Mazur
biegamwgorach
23 września 2015 (14:54)
Bardzo dziękuję! Pozdrawiam!
vistula
20 sierpnia 2015 (20:06)
Cudnie opisane wspaniałe przeżycia, wielkie gratulacje
biegamwgorach
23 września 2015 (14:59)
Dziękuję 🙂 Pozdrawiam z Kościeliska!