podróże – BIEGAM W GÓRACH https://biegamwgorach.pl treningi w Tatrach, bieganie w górach i w terenie, biegi górskie, obozy biegowe w górach, Sat, 17 Nov 2018 18:17:10 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.6.2 Everest Camp – plan wyprawy i zdjęcia https://biegamwgorach.pl/everest-camp-plan-wyprawy-i-zdjecia/ https://biegamwgorach.pl/everest-camp-plan-wyprawy-i-zdjecia/#comments Wed, 14 Nov 2018 10:09:21 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8270 Informacje organizacyjne na temat wyprawy znajdziesz tutaj. Poniższy opis nie obejmuje czasu podróży (dodatkowe 3 dni). Termin 1 – 19 kwietnia 2019 roku.

Katmandu

1 i 2 dzień

Wylatujemy z Warszawy i, po zaliczeniu jednej przesiadki (zazwyczaj w Doha), meldujemy się w stolicy Nepalu, 5-milionowej, gwarnej metropolii – Katmandu. Zatrzymujemy się w niezwykłym hosteliku, do którego zjeżdżają backpakerzy z całego świata.

Niedaleko stąd do najstarszej świątyni buddyjskiej w mieście – Swayambhunath, nazywanej przez turystów monkey temple. Zwiedzamy ją pierwszego dnia. Swayambhunath to niesamowity punkt widokowy. Na szczyt wzgórza, na którym położona jest świątynia, prowadzi 365 schodów, a miejsce to jest święte i dla buddyzmu i dla hinduizmu.

Lotnisko w Lukli, Nepal, Himalaje

Lotnisko w Lukli położone na wys. 2800 m n.p.m.

Kolejne punkty programu to położony w centrum kompleks pałacowo-świątynny Durbar Square oraz gąszcz uliczek turystycznej dzielnicy Katmandu – Thamel. Znajduje się tu cała masa sklepów ze sprzętem trekkingowym, pamiątkami, wśród których można znaleźć lokalne specjały: miody z dżungli, herbaty i kawy z himalajskich zboczy, wyroby z włókiem z konopi i wiele, wiele innych.

W labiryncie uliczek, w kolorowym zgiełku Thamel mieszają się ze sobą ludzie, rowery, riksze, skutery, samochody, krowy i psy, ale można tam również odnaleźć piękne świątynie, pagody i stupy.

Wieczorem pakujemy się i przygotowujemy na podbój himalajskich szlaków.

Mount Everest, Himalaje, trekking

Trekking

Wczesnym rankiem jedziemy na lotnisko i wsiadamy w niewielki, śmigłowy samolot, który zabiera nas do Lukli, małego, górskiego lotniska. To stąd ruszają ekspedycje i trekerzy.

Everest Base Camp, Himalaje trekking

3 dzień

Pierwszego dnia załatwiamy formalności i w towarzystwie tragarzy, z lekkimi plecakami ruszamy do naszej pierwszej miejscówki, wioski położonej na wysokości 2650 m. To nasz pierwszy nocleg w tzw. lodży, która jest czymś w rodzaju skromnego schroniska. Zawsze można tam smacznie zjeść, zazwyczaj jest też prysznic (czasami z ciepłą wodą za dopłatą).

Pokoje są nieogrzewane. Standard: prawie jedna gwiazdka. Za to jaki klimat! – wieczorami rozsiadają się w nich podróżnicy z wielu krajów.

Himalaje, trekking, Nepal

4 i 5 dzień

Kolejnego dnia pniemy się do góry. Ćwiczymy wymowę „namaste”, pozdrawiając mieszkańców. Przechodzimy przez jeden z najbardziej spektakularnych mostów wiszących w Nepalu. Docieramy do stolicy regionu, Namche Bazaar (3440 m), gdzie zostajemy dwie noce.

Tę wysokość już się czuje. W trakcie dnia aklimatyzacyjnego podejdziemy do wioski wyżej. Dla chętnych – krótka, łatwa wycieczka biegowa do pierwszego punktu widokowego na Everest.

Young woman hiker hiking in Himalaya Mountains in Nepal.

W Namche można napić się włoskiej kawy, zjeść belgijską drożdżówkę lub wypić hiszpańskie piwo, jednak zdecydowanie lepiej kosztować lokalne specjały. Alkoholu lepiej unikać, ale… jedna szklaneczka nepali rakshi nie zaszkodzi. Robi się ją zazwyczaj z prosa, ma różną moc.

Szczyty Lotse i Nuptse, lodowiec Khumbu, Himalaje, Nepal

Szczyty Lotse i Nuptse oraz lodowiec Khumbu

Po Namche przychodzi czas na nocleg nieopodal buddyjskiego klasztoru z pięknym widokiem na himalajskie szczyty. Na trasie będziemy podziwiać m.in. masyw Everest, Nuptse i Lhotse, a także majestatyczny szpikulec Ama Dablam (zdjęcie poniżej).

Everest Base Camp, Himalaje, trekking

Ama Dablam

6 dzień

Kolejnego dnia przekroczymy granicę 4000 m n.p.m. Trasa nie będzie długa i po południu, w zależności od samopoczucia, będzie można pokusić się o małą wycieczkę biegową lub krótkie podejście aklimatyzacyjne.

Lodowiec i jezioro Khumbu w drodze do Everest Base Camp, Himalaje, Nepal

Lodowiec i jezioro Khumbu w drodze do Everest Base Camp

7 i 8 dzień

Przez kolejne dwa dni nieznacznie się wznosimy i łapiemy aklimatyzację. Z małej osady dochodzimy do jeszcze mniejszej świątyni. Widoki zapierają dech (dosłownie też). Udamy się również w stronę jeziora Imja Tsho.

Mount Everest, Himalaje, trekking

Po aklimatyzacji na wysokości ok. 4400 m n.p.m. ruszymy wyżej, w stronę ostatniej pasterskiej osady na trasie. Coraz bardziej łapiemy łapczywie rozrzedzone powietrze. Kiedy przekroczymy barierę 5000 m n.p.m. marsz pod górę będzie już wyzwaniem. This is suffering, man, this is suffering… – jak mówi filmowy Beck Whiters w „Evereście”. Na szczęście dzienne odległości nie są duże.

Mount Everest, Himalaje, trekking

Droga do Everest Base Camp

9 i 10 dzień

Po przystanku w Lobuche w ciągu dwóch dni zdobywamy Bace Camp pod Everestem i wzgórze Kala Pattar – 5450 m, z najlepszym widokiem na Czomolungmę. Czeka nas jeden nocleg powyżej 5000 m n.p.m. Mało kto się wyśpi. Poczujemy to, co członkowie himalajskich wypraw!

Lodowiec Khumbu w Everest Base Camp, Himalaje, Nepal

Lodowiec Khumbu w Everest Base Camp

11 dzień

Drugi raz podczas wyprawy wdrapujemy się na wysokość ponad 5000 m n.p.m., czyli zdobywamy przełęcz Cho La, 5420 m.

Na zdjęciu podejście na przełęcz.

Przełęcz Cho La, trekking w Himalajach, Nepal

Podejście na przełęcz Cho La, 5420 m

Ścieżka w śniegu przez siodło przełęczy Cho La.

Przełęcz Cho La, trekking w Himalajach, Nepal

Piękne widoki z przełeczy Cho La.

Przełęcz Cho La, trekking w Himalajach, Nepal

Panorama z przełęczy Cho La

Przechodzimy przez lodowiec Ngozumpa – ogromne morze kamieni i docieramy nad szmaragdowe jezioro Gokyo (4790 m) u podnóżna Cho Oju. To jedno z 19 jezior w Parku Narodowym Sagarmatha w Nepalu, położonych na wysokości od 4710 do 4950 m n.p.m. Jest to najwyżej na świecie położony zespół jezior.

Jezioro Goyko, trekking w Himalajach, Nepal

Jezioro Goyko

12, 13 i 14 dzień

Droga w dół zajmie nam dużo mniej czasu – w 3 dni dotrzemy do Lukli. Po drodze możemy się pokusić o odcinki biegowe i poczuć się jak Robert Celiński czy Piotr Herzog, którzy startowali w Everest Marathon (meldując się na mecie jako pierwsi nie-localsi).

Everest Base Camp, Himalaje trekking

Powrót

14 dzień

Znów czeka nas emocjonujący lot między i tuż nad górskimi wzgórzami. I znów wbijemy się w zgiełk Katmandu. Opcjonalnie – odwiedzimy kompleks pałacowo-świątynny Patan. Wieczorem, dla chętnych – Thamel. Szał zakupów albo totalny luz.

Przedostatniego dnia odwiedzimy Bhaktapur – architektoniczną perełkę Nepalu. Udamy się tam z samego rana. Chyba nigdzie na świecie nie można znaleźć tak pięknych, kunsztownych, drewnianych ornamentów, wrót, okien. Do tego najwyższa w Nepalu pagoda, pałac królewski, świątynie. Dużo rzemiosła i rękodzieła. Słynne pawie okno. To miejsce z zachowaną w prawie niezmienionym kształcie starówką. Miejsce niezwykłe.

Wieczorem czeka nas kolacja pożegnalna. Wyprawę opijamy piwem – a jakże – Everest.

Mount Everest, Himalaje, trekking

Zdjęcia: Błażej Łyjak – z trekkingu do Everest Base Camp w 2011 roku Kasi i Błażeja Łyjak.

]]>
https://biegamwgorach.pl/everest-camp-plan-wyprawy-i-zdjecia/feed/ 1
Everest Camp – przygoda w Himalajach! https://biegamwgorach.pl/everest-camp-przygoda-w-himalajach/ https://biegamwgorach.pl/everest-camp-przygoda-w-himalajach/#respond Tue, 13 Nov 2018 10:08:47 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8254 Zapraszam na obóz trekingowy Everest Camp!

Jeśli kochasz góry i chcesz:

♥  odkryć bogactwo nepalskiej kultury i magię himalajskich szlaków

♥  zobaczyć z bliska Czomolungmę

♥  postawić stopę na wysokości 5550 m n.p.m.

♥  spróbować biegania albo jogi na dużej wysokości

♥  przeżyć przygodę życia w najwyższych górach świata

to ten obóz jest dla Ciebie!

Atrakcje obozu

  • Base Camp pod Everestem, skąd ruszają wyprawy na szczyt
  • wzgórze Kala Pattar (5550 m) z pięknym widokiem na Everest
  • przełęcz Cho La (5420 m)
  • szmaragdowe jezioro Gokyo (4790 m) u podnóżna Cho Oju
  • zwiedzanie Katmandu i okolic
  • treningi biegowe na wysokości 3000-4000 m (dla chętnych)
  • zajęcia z rozciągania z elementami jogi

Każdy uczestnik otrzyma

  • całoroczne ubezpieczenie górskie PZU Bezpieczny powrót (obejmuje akcje ratownicze śmigłowcem do 6000 m n.p.m)
  • zestaw suplementów i batonów energetycznych od ALE Active Life Energy
  • bluzę i chustę marki ATTIQ
  • 4 treningi personalne w komorze hipoksyjnej Hypoint w Krakowie (symulacja wys. 3000 – 4500 m n.p.m.)
  • zniżkę na obozy i warsztaty biegowe w Tatrach w 2019 roku
  • podczas trekkingu na dwie osoby będzie przypadał jeden tragarz

Data: 1 – 19 kwietnia 2019 roku

Dla kogo: osoby aktywne, górołazi i biegacze

Plan obozu i zdjęcia z trasy

Szczegółowy plan obozu i piękne zdjęcia z trasy trekkingu znajdziesz TUTAJ.

Zapisy i dalsze informacje – napisz do nas za pomocą

Everest Base Camp, Himalaje trekking

Prowadzenie grupy

Łukasz Smogorowski – podróżnik, organizator wypraw górskich, biegacz

  • obył pięć wypraw w Himalaje, trekkingowych i rowerowych
  • samotnie przeszedł zimą Islandię na nartach, z saniami
  • był na wielu wyprawach w Indiach, Nepalu, Wyspach Alandzkich, Krymie, Turcji, Korsyce
  • zorganizował dwie międzynarodowe, charytatwne edycje Biegu Erasmusa+
  • współorganizował i prowadził grupy w trzech wyprawach himalajskich
  • od 20 lat pływa, biega i jeździ na rowerze, startuje w biegach od 100 m do 100 km
  • kilkanaście razy na podium w kat. open i wiekowych w zawodach biegowych ulicznych, górskich, towerrunning, w pływaniu i triatlonie

Oprócz poprowadzenia grupy do Base Campu pod Everestem i na Kala Pattar (5540 m n.p.m.) Łukasz zadba o to, żeby wyjazd był także okazją do poznania nepalskiej kultury. Odwiedzimy słynne świątynie, pagody, klasztory, może nawet uda nam się posłuchać nepalskiego zespołu grającego na tradycyjnych instrumentach.

Himalaje, wyprawa rowerowa

Himalaje, wyprawa rowerowa

Olga Łyjak – biegaczka górska i skialpinistka, trenerka

  • specjalizuje się w treningu do biegów górskich i ultra dla początkujących i zaawansowanych
  • łączy różne dyscypliny w rozwoju sportowym: bieganie, wspinanie, jazdę na rowerze, skialpinizm, jogę
  • publikuje artykuły na temat treningu i tras biegowych w Magazynie GÓRY i na blogu
  • wicemistrzyni Polski w maratonie górskim
  • wysokie miejsca w zawodach Pucharu Świata Skyrunning (Trofeo Kima, Tromso Skyrace, Glen Coe Skyline)
  • 1. miejsce i rekord trasy w wysokogórskich zawodach Aladaglar Sky Trail, 2. miejsce w Biegu Ultra Granią Tatr, 1. miejsce w ultramaratonie Bieg 7 Dolin 64 km
  • łączy podróżowanie w różne zakątki górskie z bieganiem (Alpy, Pireneje, Wyspy Kanaryjskie, góry Aladaglar w Turcji, fiordy w Norwegii, dzikie góry w Szkocji…)
  • realizuje własne projekty górskie, m.in. kobiecy rekord przebiegnięcia Orlej Perci
  • organizuje obozy i warsztaty biegowe w Tatrach

Olga będzie odpowiadać za opiekę trenerską, przeprowadzenie treningów biegowych, rozciągania i jogi z widokami na Everest. Dla chętnych postaramy się zorganizować warsztat jogi z lokalnym joginem.

Bieganie w Tatrach, CamelBak, rozciąganie, Przysłop Miętusi, Tatry, biegaczka

Przysłop Miętusi, Tatry

Cena i płatności

Cena – 7500 zł 

Cena nie zawiera kosztu biletów Warszawa – Nepal i Katmandu – Lukla oraz wyżywienia.

Ceny biletów: ok. 3000 zł – Warszawa – Katmandu – Warszawa (osoby, które zdecydują się wcześniej, mają szansę na tańsze bilety) oraz 360 USD – Katmandu – Lukla – Katmandu.

Zniżki 

•  700 zł (wpłata zaliczki do 15 grudnia 2018 roku)

•  500 zł (wpłata zaliczki do 31 grudnia 2018 roku)

•  300 zł (wpłata zaliczki do 15 stycznia 2018 roku)

Wpłata zaliczki

1500 zł – zaliczka rezerwacyjna, płatna w terminie 2 tygodni od zapisów.

Reszta ceny płatna do końca lutego 2019 roku.

Everest Base Camp, Himalaje trekking

Widok na Mont Everest

Zdjęcia: Błażej Łyjak, Łukasz Smogorowski

]]>
https://biegamwgorach.pl/everest-camp-przygoda-w-himalajach/feed/ 0
Diabeł mieszka w górach. Glen Coe Skyline – część 1 https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/#respond Wed, 19 Sep 2018 08:12:27 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8101 17 września, typowo szkocki poniedziałek, szary i deszczowy. Zwiedzamy z Darkiem ruiny XIII-wiecznego zamku. Kilkusetletnie, potężne kasztany pokryte mchem robią wrażenie. Kamienne, zniszczone baszty zamku są jakby przegniłe od ciągłego deszczu. Jak oni tutaj mieszkali? – zastanawiamy się. Wszędzie wilgoć, którą już dobrze znamy. Nad górami i dolinami wiszą dziwne chmury, niby opary. Wygląda to tak, jakby siedział tam diabeł i gotował swoje szatańskie potrawy – śmieje się Darek. Pomyślałam o wczorajszym biegu, po którym nie zdążyłam się jeszcze na dobre wygrzać. Diabeł mieszka w tych górach. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, to nie wiem, czy bym wystartowała.

Ekstrema zaczyna się przed startem

Ten wyjazd i bieg dał mi popalić. Jeśli oglądaliście Instastory to wiecie, jakie miałam warunki na kilka dni przed startem i po. Na samym biegu nie było lepiej. Wiatr 100 km/h, deszcz, błoto po kostki, przekraczanie rzek. Planowałam zejść z trasy na wypadek, gdybym źle się czuła. Ale kurczę, nie potrafię schodzić z trasy! Z zapchanymi zatokami i bolącą głową dotrwałam. To był mój najtrudniejszy bieg. Czy coś chciałam sobie udowodnić i co dał mi ten wyjazd? Zapraszam na opowieść w 3 częściach. Przeżyjcie jeszcze raz ze mną tę ekstremalną przygodę!

Wyjazd do Szkocji

nie należy do najtańszych. Bilety lotnicze to 900 zł, jeszcze do przeżycia. Pensjonaty w okolicach Kinlochleven to już około 200 zł za dobę. Najbardziej pasował mi lot do Glasgow, a to oznaczało wyjazd na tydzień. Od środy do środy. Start w niedzielę. Zgadałam się z Wojtkiem, który mieszka w Wielkiej Brytanii i miał startować w Ben Nevis Ultra. Zabrał mnie z lotniska. Z Polski jechał też Darek – samochodem, który – jak się później okazało – ratował nam tyłki. Jechała też liczna polska reprezentacja Skyrunning i jeszcze parę innych osób: Iwona Kik, Bartek Przedwojewski i Marcin Rzeszótko. Mocna ekipa.

Żeby uratować nadszarpnięty wyjazdami budżet (trzeci dłuższy wyjazd w ciągu trzech miesięcy, a szykuje się jeszcze jeden), wchodził w grę tylko namiot. Martwiła mnie tylko prognoza. Jak skwitował Wojtek – tutaj są tylko dwie pogody, albo pada, albo zaraz będzie padać.

Darek był już we wtorek na miejscu i zajął nam miejscówkę na namioty. Wysyłał jednak niepokojące smsy: Przywieź jakieś płachty malarskie, wszystko pływa, na kampie jedna wielka kałuża.

Czytam to będąc już na lotnisku i nie wiem, co myśleć. Śmiać się, czy płakać? Foli malarskiej raczej tutaj nie kupię.

Blackwater Campsite w Kinlochleven

Przyjeżdżamy z Wojtkiem w środę około południa. Pada, ale są też przejaśnienia i widać piękno szkockich gór. Wąskie doliny, pionowe i skaliste zbocza, po których płynie woda, mnóstwo rzek i jeziorek. Jeszcze nie wiem, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy widzę te piękne widoki.

Na campingu nie ma czasu na cieszenie się chwilą słońca, trzeba ten moment dobrze wykorzystać. Rozbijamy namioty. Po czym zaczyna… padać i wiać. Nie ma tu żadnej świetlicy, tylko jeden stół pod daszkiem, suszarnia, w której nieźle jedzie wszelkimi możliwymi smrodami.

Ale za to 100 metrów obok jest zajefajne centrum wspinaczkowe z największą lodową ścianą na świecie. Zaczynam żałować, że nie zabrałam butów wspinaczkowych. Gdybym wiedziała, że będę musiała siedzieć w mokrym namiocie…

W tym centrum górskim będzie też start i meta zawodów. W czwartek Vertical, piątek Ben Nevis Ultra, sobotę Ring of Steall Skyrace i w niedzielę gwóźdź programu – najbardziej ekstremalny Glen Coe Skyline. Widząc prognozy na weekend – wiatr w górach do 100 km/h i śnieg, mam tylko jedną obawę. Że skrócą trasę.

W sumie przez mój tygodniowy pobyt był tylko jeden ładny moment, czwartek przed południem, jakieś 2 godziny. Wtedy zrobiłam to zdjęcie.

Kinlochleven, Szkocja, Blackwater Hostel & Campsite

Blackwater Hostel & Campsite

I wtedy Darek i Wojtek ruszyli w góry zdobyć najwyższy szczyt Wysp Brytyjskich – Ben Nevis, 1344 m. I nie dotarli. Upaprali się po kolana w błocie i wodzie, wymarzli, bo jak mówili wiało tak, że strumienie płynęły pod górę.

Nie było innej opcji, po deszczowym i zimnym Verticalu, piątkowa trasa Mistrzostw Świata w Ultra Skymaratonie została skrócona. Zamiast 4000 metrów w pionie było 1600, obcięto wszystkie szczyty. To był bieg po bagnach, jak podsumował Darek.

A ja? Kto by usiedział sam w namiocie w taką pogodę? Kręcę się tu i tam. Kibicuję na starcie Verticala w deszczu i wietrze, kibicuję na starcie Ben Nevis.

Bad Weather Route

W piątek czuję się już naprawdę źle. Wyjechałam z Zakopanego lekko osłabiona po niedawnym przeziębieniu i niestety przebywanie non stop na deszczu i wietrze nie sprawiło, że nabrałam sił. Wręcz odwrotnie, trzęsie mnie od środka, mam stan podgorączkowy, słabo mi, gdy stoję. Moje zatoki tego nie wytrzymały. Udaje się wykupić jeden nocleg w pensjonacie reprezentacji. Wygrzewam się pod kołderką ile mogę, by w sobotę rano wrócić znowu do mojego żółtego, targanego wiatrem i deszczem domku.

Iwonka w sobotę ma start, ale dorobiła sie przeziębienia na verticalu i schodzi z trasy już po paru kilometrach. Boję się, że powtórzę jej los. Jak bardzo zmienia się moje nastawienie! Z wkurzenia, że pewnie skrócą trasę, poprzez obawę, że nie skończę biegu i wreszcie ulgę, gdy ogłoszono Bad Weather Route! Na pocieszenie dodają nam Curved Ridge, najtrudniejszy fragment z całej oryginalnej trasy.

Prognoza pokazuje deszcz i silny wiatr przez całą noc i niedzielę. Bieganie chorym to nie jest najlepszy pomysł, zwłaszcza w takich warunkach. Zamiast ekscytować się startem, na który tak długo czekałam, boję się o własne zdrowie. Nie tak miało to wyglądać. To miał być najważniejszy start sezonu, a jest lekka frustracja. Szkoda mi tego wyjazdu i mimo złego samopoczucia postanawiam pobiec.

W nocy przed startem

mam przedsmak następnego dnia. Namiotem telepie tak, że mam wrażenie, że zaraz odlecę. Nie wiem już, czy mi się to śni, czy naprawdę podrywa namiot. Całą noc pada deszcz, a wiatr huczy tak, że pęka mi głowa, nie mogę spać.

Żeby Was uspokoić. Nie marzłam w tym namiocie. Dobry puchowy śpiwór, puchówka, wełniana czapka i było mi naprawdę ciepło. Zaszkodziło mi ciągłe wychodzenie z „ciepłego domku” na zewnątrz, wiatr i wilgoć. Żeby cokolwiek zrobić, trzeba było wyjść i zmarznąć. Żeby się ogrzać – napić się z kolegami ciepłej herbaty – trzeba było stać na deszczu i wietrze. Żeby wziąć gorący prysznic, trzeba było wyjść na deszcz, żeby się w nocy wysikać, trzeba było wystawić się na pizgawicę, itp. itd.

Rano budzi mnie deszcz i porywisty wiatr. Trzeba jakoś wyjść z ciepłego śpiworka, zastanowić się, co na siebie założyć i szykować się na start.

Ciąg dalszy…

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/feed/ 0
Wyrypa po szkockich graniach https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/#respond Tue, 11 Sep 2018 07:35:47 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8064 Z jakim nastawieniem jadę do Szkocji na tygodniowy urlop pod namiotem? Czy czegoś się boję przed biegiem? Dwa razy rezygnowałam z tego startu, będąc już na liście i z biletami lotniczymi w kieszeni. Tym razem chcę zamknąć pewien rozdział.

W 2016 nie zregenerowałam się po KIMA, w zeszłym roku miałam traumę po Tromso, gdy z eksponowanej grani, parę minut przede mną, spadła amerykańska biegaczka z teamu The North Face, Hillary Allen. Cudem przeżyła, przeszła kilka operacji, na szczęście już biega i wróciła do świetnej formy.

To miał być jeden z moich głównych startów, ale w sporcie nigdy nie jest idealnie. Po całkiem niezłym lipcu i dobrym biegu w Aladaglar Sky Trail znowu mam dołek. Od ponad dwóch lat mam na przemian dobre okresy i tygodnie/miesiące totalnego osłabienia. Dzięki pomocy świetnej dietetyczki Jagody Podkowskiej (Blueberry Health & Diet) udało się zdiagnozować zapalenie jelita i kandydozę – niewątpliwą przyczynę moich problemów. Przeszłam leczenie, ale ciągle jest coś nie tak. Teraz robię kolejne badania. Plus tej sytuacji jest taki, że tak wiele przeszłam i tyle tysięcy wydałam na różne badania i terapie, że stałam się specjalistką od dolegliwości, jakie mogą przytrafić się biegaczom. Wkrótce napiszę o tym więcej.

Ale wracajmy do Glen Coe. 52 km i 4750 m przewyższenia, techniczne i eksponowane granie (III stopień scramblingu), pionowe podejścia, techniczne zbiegi, kamienie, błoto, mokro i zimno. Jeszcze dwa lata temu obawiałam się tego terenu, ale w międzyczasie zdobyłam sporo nowego doświadczenia. Ostatnie przygody w Tatrach na Martince i wspinanie w Turcji dały mi dużo pewności w scramblingowym i rzęchowatym terenie z lufą pod nogami.

Glen Coe Skyline 2016 profil trasy

Profil trasy Glen Coe Skyline

W ciągu ostatnich 3 tygodni przebiegłam 64 km, więc łatwo nie będzie. Po niedzielnym mocniejszym treningu nogi bolały mnie jak po zawodach. W tygodniu przed zawodami postanowiłam już nic nie biegać.

W niedzielę pobiegnę na maksa moich możliwości, na jakie będzie mnie tego dnia stać. Będę robić swoje, bez oglądania się na inne dziewczyny, które w biegach Pucharu Świata Skyrunning zawsze są mocne. Podstawowa zasada na ultra to trzymać się odpowiednich stref. Ścigać się można pod koniec, jak zostanie sił. Dobrze, że mamy Marcina Świerca, świetnego taktyka, od którego można się uczyć. Jak już jestem przy UTMB, to właśnie ten bieg jak żaden inny pokazuje, że ściganie się o prowadzenie przy tak długim dystansie, może mieć kiepskie skutki. Adrenalina, emocje, na początku jest siła i moc, ale czy wystarczy na cały dystans? Pięknie powiedział Robert Karaś po zdobyciu MŚ w potrójnym ironmanie. „W takich wyścigach wygrywa najmądrzejszy, a nie najlepszy”.

Wracając do mojego biegu. Nie będzie łatwo. Nie dość, że nie mam życiowej formy, to jeszcze prognozy nie są najlepsze. Śnieg z deszczem na eksponowanej grani? Tego jeszcze nie było. Czy się boję? Raczej nie. Jestem niesamowicie ciekawa trasy i warunków. Tego, jak sobie poradzę. Będzie bardzo ciężko, ale ja to lubię.

Jestem zdania, że to trudne doświadczenia cię kształtują, to dzięki przekraczającym twoją wyobraźnię wyzwaniom, poznajesz siebie. Bo czego dowiesz się o sobie siedząc na kanapie i pijąc piwo?

Dlatego nie dziwcie się też, że do deszczowej Szkocji jadę pod namiot i nie wypożyczam samochodu. Lubię takie przygody. Lubię, kiedy nie jest łatwo, lekko i przyjemnie. Po takich doświadczeniach doceniam swoje cztery kąty, wygodne łóżko i wszystko, co mam.

Tym startem zamknę pewien rozdział mojego biegania, udział we wszystkich ekstremalnych biegach serii Skyrunning. Po Glen Coe zabieram się za nowe projekty. Będzie ciężko, przygodowo i ekstremalnie!

Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless

Zdjęcia: Ian Corless

I jeszcze coś o sprzęcie, jako ciekawostka, bo organizatorzy przebili wymogi na UTMB

Wymagany sprzęt, który zabieram

  • kurtka wodoodporna ATTIQ z membraną 20 tys.
  • spodnie wodoodporne ATTIQ – uszyte specjalnie dla mnie 🙂
  • koszulka Pro-Tech – zamierzam w niej biec, jeśli pogoda pozwoli. Na razie ma być zimno i padać, w górach podobno śnieg
  • koszulka z długim rękawem – jako dodatkowa wymagana bluza, mam nadzieję, że przejdzie weryfikację
  • spodenki Pro-Tech – a jak będzie zimno, długie legginsy
  • buty Adidas Adizero XT Boost – z niezawodną na mokrej skale podeszwą Continental, wbudowanym stuptutem, dobrym bieżnikiem, lekkie, z niewielką amortyzacją, wydają się idealne na szkockie warunki. Szkoda, że Adidas wycofał je z produkcji
  • kamizelka CamelBak Ultra Pro Vest
  • zegarek garmin fenix 5 – pierwszy test na zawodach
  • czołówka Petzl e+lite – leciutka (25 gramów), ale nie daje za dużo światła, organizatorzy sami ją polecają dla szybszych zawodników, więc musi przejść
  • koc ratunkowy (survival bag), folia NRC nie wystarczy
  • mapa
  • czapka i rękawiczki
  • kijki Mountain King Trail Blaze Skyrunner (niewymagane, ale biorę)
  • jedzenie – tym razem tylko 12 żeli i kilka batonów, na trasie jest tylko 1 punkt odżywczy, a ja na dzień dzisiejszy nie mam supportu, także 1 kg żarcia trzeba będzie dźwigać (i szybko jeść)

Ten filmiki fajnie pokazują szkocki klimacik i techniczne trudności

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/feed/ 0
Podbijamy Czerwone Góry. Podsumowanie pierwszej połowy sierpnia https://biegamwgorach.pl/podsumowanie-sierpnia-turcja/ https://biegamwgorach.pl/podsumowanie-sierpnia-turcja/#respond Tue, 21 Aug 2018 17:17:07 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7973 Podsumowanie sierpnia dzielę na dwa wpisy, bo choć mało biegałam, to działo się sporo.

Pierwsza połowa była praktycznie niebiegowa z mocnym akcentem na koniec w postaci startu w Aladağlar Sky Trail. Sporo łażenia i trochę wspinania. Opiszę te wyjścia, bo to było w ramach przygotowań do startu. Druga połowa no cóż. Jeśli startujesz w ultra, to nie licz na to, że w okresie startowym dużo potrenujesz. Tydzień przed to już w zasadzie tapering i mało biegania, tydzień po – regeneracja.

W tym tekście 3 pierwsze tygodnie sierpnia.

Jedziemy do Turcji! 30 lipca – 5 sierpnia

Poniedziałek to podróż do Kayseri w Turcji, a wtorek odpoczynek i zwiedzanie miasta. Nie dało się nie zauważyć wulkanu Erciyes, który górował nad blokami. Widzieliśmy ten rozległy masyw z naszego hotelowego okna. Idziemy tam w środę!

Wulkan Erciyes 3918 m n.p.m., Kayseri, Turcja

Wulkan Erciyes 3918 m n.p.m.

Środa. Erciyes 3918 m n.p.m.

Jadąc busikiem do centrum narciarskiego na wysokości 2300 m n.p.m. nie wiedzieliśmy jeszcze, którą drogą tam wejdziemy. Mieliśmy ją rozkminić, jak będziemy na miejscu. Wiedzieliśmy, że najpierw trzeba iść wzdłuż wyciągów narciarskich, a potem albo którymś ze żlebów, gdzie jak się okazało zalegał jeszcze śnieg, albo wschodnią granią. Gdy doszliśmy na wypłaszczenie na wysokości ponad 3000 m, zobaczyliśmy jak wyglądają żleby. Strome piargi i płaty śniegu. Oczywiście nie mieliśmy raków, żeby iść po śniegu i baliśmy się ładować w piargi nie znając terenu. Z kolei przejście granią miało jedną zasadniczą trudność. Po lewej stronie, już bliżej wierzchołka, znajdowała się duża turnia (która z daleka wydawała się prosta i malutka) i którą trzeba było obejść stromym piarżystym stokiem i śniegiem. Jak się później okazało, był to najbardziej niebezpieczny fragment wycieczki, trudniejszy niż czwórkowe wejście na wierzchołek.

Wschodnia grań wulkanu Erciyes, Turcja

Łatwy fragment grani Erciyes

Weszliśmy na dwa wierzchołki, mniejszy i łatwo dostępny, który nazwaliśmy flagowym (3890 m) i główny pipant – szczyt Erciyes (3918 m), gdzie trzeba było użyć liny na ostatnie kilkanaście metrów pionowej ścianki z lufą w dole. Były tam dwa stałe haki, z czego jeden na słowo honoru. Po zjeździe, zeszliśmy żlebami, nie chcąc powtarzać ryzykownego obejścia turni. W łatwiejszym terenie zbiegaliśmy.

Cała wycieczka to 18 km i 1900 m. Spędziłam na wysokości ok. 10 godzin i o to właśnie chodziło.

Po Erciyes przez dwa dni byłam osłabiona i bolała mnie głowa. Jak się okazało, tak właśnie reaguję na wysokość, podczas gdy będąc na górze, czuję się dobrze. W piątek z trzema przesiadkami dotarliśmy do Demirkazik, bazy zawodów. Postanowiliśmy na weekend iść na biwak w góry.

Wulkan Erciyes 3918 m n.p.m., Turcja

Na szczycie Erciyes

Sobota. Emler 3723 m n.p.m.

Z Demirkazik (1600 m) wyszliśmy z tobołami do obozu w Celikbuyduran na 3350 m n.p.m. Po rozbiciu namiotu na kamolach, weszliśmy na lekko i szybko na Emler. Nasza trasa z Demirkazik na Emler to pierwsze podejście na zawodach.

Tego dnia wyszło 16 km i 2120 m.

Głowa zaczęła boleć mnie wieczorem i trzymała przez całą noc. W niedzielę rano na szczęście ból przeszedł.

Niedziela. Kizilkaya 3767 m n.p.m.

Czerwona skała (bo tak się tłumaczy tę nazwę) to najwyższy szczyt pasma Aladağlar (czyli czerwonych gór). Z ekipą Turków, którzy biwakowali obok nas, ruszyliśmy tam rano. Ostatecznie na szczyt wszedł z nami tylko Faruk, który miał też swój sprzęt i linę 60 m. Ta góra to kupa rzęchu i labirynt półek. Zagwozdka tkwi w odnalezieniu drogi w gąszczu rzęchu i skalnych występów. Orientację ułatwiła nam ekipa z przewodnikiem, która szła przed nami. Dogoniliśmy ich szybko, bo zrobiliśmy tylko jeden wyciąg, chociaż tak szczerze, to dałoby się i bez, ale nasz turecki towarzysz wspinał się pierwszy raz i trochę się obawiał.

Na łatwych odcinkach biegałam, żeby oswoić się z wysiłkiem na wysokości.

Ta wspinaczka to 4,5 km i 600 m i 7 godzin na wysokości od 3400 do 3700 m.

Kizilkaya 3767 m n.p.m. najwyższy szczyt Aladaglar

Wspinaczka w rzęchu na Kizilkaya

Tydzień przed zawodami. 6 – 12 sierpnia

Poniedziałek. Emler i powrót do bazy

W poniedziałek rano czułam się bardzo dobrze, rozpierała mnie energia. Postanowiłam to wykorzystać i zrobić mocny akcent, czego ostatnio bardzo mi brakowało. Poleciałam z obozu na Emler, najkrótszą drogą, w bardzo stromym piargu – 2 i 3 zakres. Oddychało mi się świetnie i czułam moc w nogach. Zajęło mi to 25 minut do góry i ok 10 w dół.

Potem trzeba było zwinąć obóz i zejść do Demirkazik. Mój plecak ważył tylko 10 kg, więc całość zbiegałam. Pierwsze bieganie od tygodnia!

Tego dnia wyszło 15 km, 400 m w górę i 2100 m w dół.

Emler 3723 m n.p.m. Góry Aladaglar, Turcja

Emler z rana

Tapering

Nie wiem, czy nicnierobienie, spanie i jedzenie można nazwać taperingiem, ale tak to u mnie wyglądało. Nawet jakbym chciała zrobić jeszcze jakieś przebieżki na pobudzenie, to nie miałam siły. Osłabiła mnie wysokość, dobijało słońce.

Sobota. Start

47 km i prawie 4000 m w stromych piargach, słońcu i na dużej wysokości. O starcie w Aladağlar Sky Trail pisałam tutaj.

I po zawodach. 13 – 19 sierpnia

Trzeba być ze sobą szczerym. Nie potrenujesz w pierwszym, a może i w drugim tygodniu po długim ultra. Niby wydaje ci się, że nogi już nie bolą, ale organizm jest jeszcze ogólnie osłabiony. Zwłaszcza, jak trzeba lecieć samolotem z przesiadką i jechać zakorkowanymi polskimi drogami przez 6 godzin, by wreszcie wyspać się w swoim łóżku. Zasada jest taka, że póki nie przyjdzie ci ochota na bieganie, nawet jak mięśnie już nie bolą, to lepiej się nie zmuszać. Rower, pływanie – to świetny czas na takie aktywności.

O dziwo, dość szybko, jak na mnie, doszłam do siebie po zawodach. Może to efekt tego, że wreszcie się wyleczyłam.

Środa. Pierwszy trucht

W środę zachciało mi się biegać, ale już po 2 km wiedziałam, że to będzie męka. Niby nic nie bolało, ale biegło się jak z dodatkowym balastem. Potruchtałam 5 km po płaskim w tempie 6:00 i miałam dość.

Czwartek. Pływanie i SPA

Podjęłam jedyną słuszną decyzję – poruszać się, ale nie klepać kilometrów. Wybrałam się z rodzinką na baseny solankowe w Konstancinie. Sauna, jacuzzi i pływanie w słonej wodzie. To był strzał w dziesiątkę.

W piątek czekała mnie męcząca podróż do Zako. W takie dni lepiej odpuścić treningi.

Kopa Kondracka, Tatry Zachodnie

Wbieg na Kopę

Sobota. Wreszcie Taterki!

Mimo zmęczenia podróżą i niedospaniem naprawdę miałam już ochotę na bieganie. I to mocne. Pobiegłam w miarę mocno (2 zakres) na Kopę, zgarniając dwie korony na podbiegu 😉 dalej na Małołączniak, w dół Kobylarzowym Żlebem na Przysłop Miętusi i kolejna korona do kolekcji. U wylotu Doliny Małej Łąki cudem wpadłam prosto na Błażeja, który cisnął (dosłownie!) ostatnie kilometry na Tatra Fest Bieg. Pobiegłam z nim do mety.

Wyszedł solidny trening 23 km i 1300 m. Nogi już całkiem świeże, bolały mnie jeszcze tylko plecy, które najbardziej oberwały w Turcji.

Podsumowanie

Uwielbiam biegi ultra i nienawidzę jednocześnie. Lubię dobry, przemyślany trening. A ciężko jest solidnie trenować w okresie startowym w biegach ultra. Do ultramaratonów trzeba przepracować zimę i wiosnę, a w okresie startowym jedynie podtrzymywać formę, dobrze odpoczywać przed zawodami i regenerować się po. Ja nie przepracowałam ani zimy, ani wiosny i stąd mam teraz spory niedosyt treningu. Czy uda się coś pobiegać w drugiej części sierpnia? Zobaczymy!

A o treningu do ultramaratonu pisałam szczegółowo w tym wpisie.

Widok na dolinkę z obozu Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar

Widok na dolinkę z obozu Celikbuyduran 3350 m n.p.m.

Zdjęcia: Kamil Weinberg, Olga Łyjak

]]>
https://biegamwgorach.pl/podsumowanie-sierpnia-turcja/feed/ 0
Turcja jest moja! https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/ https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/#comments Fri, 17 Aug 2018 08:58:25 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7930 Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

To był jeden z moich najtrudniejszych biegów. Strome podejścia na granicy wspinaczki, strome zbiegi w sypiących się piargach, wysokość powyżej 3000 m n.p.m., duże przewyższenie. Zwykły maraton ma nie więcej niż 2100 m, a tu było tyle na pierwszych 14 km. 47 km i 3900 metrów w słońcu i w piargu. Witajcie tureckie góry! Może trochę przez pokorę wobec trasy i terenu, niewiadomą, jak zareaguję na duży wysiłek na wysokości, wyszedł mi jeden z lepszych startów. Wszystko zagrało. Aklimatyzacja, odpoczynek przed biegiem, odżywianie i nawadnianie, rozłożenie sił.

Przed startem

O moich lipcowych treningach pisałam w tym wpisie. Wcześniejsze moje trenowanie było bez ładu i składu, a biegać zaczęłam w połowie kwietnia, mając jeszcze 3 tygodnie chorobowego w czerwcu.

Moje przedstartowe przygotowania wyglądają na bardzo profesjonalne, choć prawda jest taka, że cały wyjazd do Turcji miał być głównie przygodą i zbieraniem doświadczenia w wyższych górach. Z perspektywy wyniku widzę, że zrobiłam po prostu bardzo dobrą aklimatyzację i wstrzeliłam się z liczbą dni gnuśnienia na kampingu przed zawodami. To był jednak spontaniczny eksperyment z wielką niewiadomą.

Wspinanie na wulkan Erciyes 3918 m n.p.m. Turcja

Wulkan Erciyes 3918 m n.p.m. Turcja

Nie planowaliśmy jechać do Turcji na dwa tygodnie przed zawodami. Jednak gdy zobaczyłam ceny biletów, a potem poczytałam o górach Aladağlar, stwierdziłam, że muszę tam jechać na dłużej.

O tym, co planujemy zrobić przed startem pisałam tutaj. Start miał być tylko wisienką na torcie. Zrealizowaliśmy plan w 100% albo i więcej.

Weszliśmy na wulkan Erciyes, 3918 m n.p.m. na 10 dni przed zawodami. Wchodziliśmy wschodnią granią, gdzie można było pobiegać na wysokości ponad 3500 m, a na końcowy pipant wspięliśmy się w kruchej skale o trudnościach IV IUAA. Teren przed wejściem na mniejszy wierzchołek Erciyes był bardzo trudny, obejście turni w grani zajęło nam grubo ponad dwie godziny, do tego doszło motanie stanowisk i ubezpieczanie drogi na wierzchołek, zjazd, a na koniec trudne zejście żlebami w sypiącym się spod nóg terenie. Wszystko to sprawiło, że spędziliśmy na wysokości pomiędzy 2300 a 3900 m ponad 10 godzin. Zrobiliśmy tego dnia 17 km i 1800 m przewyższenia. Powyżej 3500 m n.p.m. czułam się świetnie, nie bolała mnie głowa, nie miałam zawrotów, jednak nie wchodziłam na mocniejsze obroty, podchodziłam mocno, ale raczej w tlenie.

Głowa zaczęła mnie boleć, gdy już byliśmy praktycznie na dole, a przez kolejne dwa dni byłam osłabiona. Dowiedziałam się więc, że na wysokości radzę sobie całkiem dobrze, ale mój organizm dłużej do siebie dochodzi po zejściu na niziny. Nasze niziny to było miasto Kayseri, położone na ok 1100 m n.p.m. u północnego podnóża Erciyes. Dwa dni po wejściu na wulkan przenieśliśmy się w góry Aladağlar. Pierwszą noc spędziliśmy na najniższym kampie w Demirkazik na wysokości nieco ponad 1600 m n.p.m., a potem przenieśliśmy się wyżej.

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Obóz w Celikbuyduran 3350 m n.p.m., góry Aladağlar

Tego nie planowaliśmy, ale czułam, że spanie na wysokości powyżej 3300 m n.p.m. dobrze nam zrobi, no i z samego rana będziemy mogli na lekko zaatakować okoliczne szczyty. Tak więc na tydzień przed zawodami spałam dwie noce na 3350 m, weszłam dwa razy na lekko i szybko na Emler, 3723 m (pierwszy szczyt na zawodach) i wspięłam się na Kizilkayę, 3767 m. Tempo było wolne, bo szliśmy z poznanymi w obozie Turkami, jeden wyciąg, jeden zjazd, więc na wysokości powyżej 3500 m byłam kilka godzin.

Głowa, podobnie jak po Erciyes bolała mnie wieczorem pierwszego dnia w naszym obozie i całą noc, by w niedzielę rano nie dawać już o sobie znać. Na Emler i Kizilkayę wchodziło mi się super, bez zadyszki, zawrotów głowy czy innych rewolucji.

Z gór zeszliśmy do Demirkazik w poniedziałek w południe. To był zbieg 15 km z około 10 kg plecakiem. Bardzo chcieliśmy wejść na piękny szczyt Demirkazik, którego piękną ścianę codziennie oglądaliśmy a to z innych szczytów, a to ze wsi Demirkazik. Da się tam wejść bez liny, ale może się przydać do zjazdów. Nie chcieliśmy jednak ryzykować długiej wycieczki na 3-4 dni przed zawodami, zwłaszcza, że po zejściu z gór byłam przez dwa dni osłabiona.

Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy. Piargi, piargi, piargi…

Zostały 4 dni, żeby porządnie odpocząć. Był upał i starałam się unikać słońca jak ognia. A i tak byłam już nieźle spieczona. Czułam osłabienie spaniem na wysokości, znużenie nicnierobieniem, rozleniwienie słońcem i spaniem po 11 godzin. Kompletnie nie wiedziałam, co będzie w dniu zawodów. Nie miałam siły, żeby potruchtać chociaż 5 km i zrobić parę rytmów, co jest moim zwyczajem przed każdymi zawodami. Zwykle jeszcze we wtorek robię mocny, krótki trening (2-3 zakres), ale teraz nie miałam na to kompletnie siły.

Dużo jadłam, piłam po 5 litrów wody dziennie, zero kawy, a od środy zaczęłam pić ALE Gainer – odżywkę węglowodanowo-białkową, mój stary zwyczaj, gdy jeszcze biegałam płaskie maratony i teraz sobie przypomniałam, że warto się tak ładować też przed startami górskimi.

Myślałam, że zniosę jajko. Do czwartku na kampie byliśmy zupełnie sami. Nawet pan z recepcji, z którym porozumiewaliśmy się na migi, dał nam klucz do budynku, korzystając z tego, że jesteśmy i nie było go całe dnie. W Demirkazik jest tylko jeden lokalny sklepik, który odwiedzaliśmy raz dziennie, kilkadziesiąt domów, dwa puste schroniska i nasz kamping. Jedynym zajęciem było spanie, jedzenie, chowanie się przed słońcem i robienie przepierki. Kamil studiował mapę i trasę zawodów, stresując się limitami, ja obrabiałam fotki.

Przełęcz nad Celikbuyduran, Aladağlar National Park, Turcja

Przełęcz nad Celikbuyduran

W czwartek zaczęli zjeżdżać się organizatorzy i zawodnicy. Był zorganizowany catering, z którego korzystaliśmy. Wreszcie zaczęło się coś dziać. Wypadłam z letargu i od razu poczułam się lepiej. Przybywało namiotów, samochodów, rozstawiono różne stoiska. Zrobił się harmider. Zwinęłam swój namiot a Kamil miejscówkę pod chmurką i przenieśliśmy się do pokoju schroniskowego. Żółte ściany, niebieska pościel, smród w łazience i trup w szafie. Żartuję, w szafie też śmierdziało. Ale za to był widok na góry i nie musiałam już zjeżdżać w nocy z maty na glebę.

Na wspólnych posiłkach poznawaliśmy nowych ludzi, dla jednych był to debiut w tak trudnym biegu, inni byli weteranami, którzy biegli wszystkie edycje. Kamil przedstawiał się jako dziennikarz sportowy, więc wszyscy do niego lgnęli, zostawiali kontakty, opowiadali o naszym biegu i innych zawodach w Turcji. Na kilka zostaliśmy zaproszeni 🙂 Zajadaliśmy się smacznym tureckim żarciem, arbuzami i melonami. W takiej atmosferze nie było czasu stresować się sobotnim startem.

Do tego stopnia „zapomniałam”, że startuję, że w piątek wieczorem najadłam się soczewicy i surówki z kiszonej cebuli z papryczkami chilli. Nie powiem, że nie bolał mnie brzuch, gdy próbowałam zasnąć. Pobudka o 3 w nocy, więc 4 godziny kiepskiego snu musiały wystarczyć.

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park

Trasa

Trasa liczyła 47 km i 3900 m przewyższenia (według ITRA, według organizatorów 3500 m+). Startowaliśmy z 1600 m n.p.m. i przez 14 km był tylko podbieg – 2100 metrów w pionie. Najpierw biegliśmy 7 km szutrem, gdzie dało się jeszcze biegać, a co niektórzy mocno pocisnęli. Ten pierwszy odcinek był w zupełnej ciemnicy.

Po około godzinie, gdy zaczęło świtać wbiegaliśmy w góry, stromo po piargach i kamieniach. Przecisnęliśmy się przez górki wąwóz, jeszcze parę stromych podejść i wbiegaliśmy na mały płaskowyż powyżej 3000 m n.p.m. wciśnięty między pięknymi pomarańczowymi ścianami. Kawałek wyżej był pierwszy punkt w Celikbuyduran, tam gdzie tydzień temu spaliśmy, a potem sztajcha na Emler – 3723 m. Od podejścia z przełęczy na Emler biegłam już do końca w pełnym słońcu.

Z Emlera biegło się kawałek granią, gdzie nieco zboczyłam z trasy w dół, i z powrotem wróciłam na grań. Znowu zbieg – oczywiście po piargach, częściowo poza jakąkolwiek ścieżką. Na dole na płaskowyżu powyżej 3000 m n.p.m. stał kolejny punkt odżywczy. Dalej trasa prowadziła lekko pod górę, wąską ścieżką między kamieniami. I kolejna piarżysta sztajcha na MTA 3517 m. To było bardzo strome podejście.

Emler 3723 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy, Emler 3723 m n.p.m.

Z MTA był techniczny zbieg po kruchej skale i… piargach, momentami z ekspozycją, gdzie stały tabliczki „Danger”. Bardzo wolno tu zbiegałam i pierwszy raz korzystałam na zbiegu z kijków. Dalej znowu potem parę kilometrów płaskowyżem z podbiegami, kolejny punkt i strome podejście na ostatni szczyt 3367 m. Tutaj miejscami to już było wspinanie. Szło się po osypujących się piargach i kamieniach, trzeba było łapać się skał, żeby nie zjechać z lawinką kamieni w dół.

Ze szczytu miał być już tylko 14-km zbieg, ale po drodze znalazło się parę podbiegów, w tym jedno strome podejście, gdzie trzeba było używać rąk. Na tym odcinku były jeszcze dwa punkty odżywcze. Wydawało się, że ostatnie 7 km w dół to będzie już wygodna biegowa ścieżka, ale gdzie tam. Znalazło się jeszcze parę podbiegów i 2 km w dół tak stromym terenem, że prawie nie mogłam zbiegać. Musiałam biec na palcach, bo na pięcie czułam już wielki bąbel, a zbieganie na palcach powodowało wrzynanie kamyków w paznokcie. Ślizgałam się, bo bieżnik w moich butach zdarł się prawie do zera. Wąska ścieżka wiodła między wielkimi ostami, co nie ułatwiało zbiegania.

Aladağlar Sky Trail 2018, Direktaş, ponad 3000 m n.p.m.

Punkt w Direktaş, ponad 3000 m n.p.m.

Trasa w górach była oznaczona tylko kamiennymi kopczykami! Gdy biegłam sama, nie widząc nikogo za sobą ani przed sobą, zastanawiałam się, czy poruszam się w dobrym kierunku. Na szczęście poza punktami byli porozstawiani wolontariusze, na płaskowyżach i na szczytach, którzy mierzyli czas i sprawdzali, czy wszyscy są na trasie. W dwóch miejscach lekko pomyliłam trasę. Na Emlerze i pod koniec, na ostatnim zbiegu zasugerowałam się namiotami pastuchów, myśląc, że to punkt odżywczy, źle skręciłam, ale na szczęście zawrócił mnie zawodnik, którego chwilę wcześniej wyprzedziłam.

Jak na bieg bez widocznych oznaczeń, często poza ścieżkami, do tego biegnąc bez tracka i w czołówce, gdzie były spore odległości między zawodnikami, mogę być z siebie dumna, że nie zaliczyłam większej zguby!

Taktyka

To były jedne z moich lepiej rozegranych zawodów. Nie wiedziałam, jak mój organizm zareaguje na wytężony wysiłek, bez przystanków, na wysokości. Dlatego zaczęłam naprawdę bardzo wolno. Pierwsze 7 km po szutrowej drodze lekko pod górę biegłam w górnej granicy 1 zakresu, nie chciałam się zakwasić. Gdy weszliśmy w góry i zaczęły się strome podejścia po piargach ruszyłam mocniej, ale dużą część pracy przerzuciłam na ramiona – pierwszy raz tak mocno na zawodach pracowałam kijkmi. I pierwszy raz największe zakwasy miałam nie w nogach, ale w plecach i ramionach!

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Utrzymywałam stałe, żwawe tempo przez większość trasy. Nie szarpałam, nie kilianowałam na zbiegach. A mimo to przesuwałam się w stawce i wyprzedzałam kolejnych facetów. Jak się okazało na mecie, aż dziesięciu, czego nawet nie zauważyłam. Być może siedzieli zmęczeni w cieniu przy punktach odżywczych, na których brałam tylko wodę i leciałam dalej.

Nawet jakbym chciała, to nie mogłam poszaleć na zbiegach, co było po części winą butów. Wzięłam Adidasy Terrex Agravic, które są bardzo dobre na litą skałę, ale nie na miałkie piargi. Zbyt mało agresywny bieżnik sprawiał, że na zbiegach po prostu się ślizgałam. Do tego stopnia, że musiałam na najbardziej stromych fragmentach używać kijków. Ale może właśnie dzięki tym w miarę spokojnym zbiegom miałam naprawdę dużo siły na bardziej płaskich, przebieżnych fragmentach i pod górę.

Największy kryzys miałam na drugiej górze, stromym podejściu na MTA (3517 m). Szłam praktycznie na samych kijach. Ale inni musieli cierpieć jeszcze bardziej, bo minęłam tam dwóch gości słaniających się na nogach i przysiadających na grani. Zjadłam kilka żeli z kofeiną i odzyskałam siły przed kolejnym, ostatnim podejściem.

To było najtrudniejsze podejście, miejscami prawie pionowe, trzeba było łapać się skał, a spod nóg sypały się piargi. Zrobiłam je w około 40 min, podchodząc tak szybko, jakbym dopiero zaczęła zawody. Cały zapas energii, który magazynowałam przez większość biegu, wykorzystałam właśnie tutaj. Na szczycie dogoniłam kolejnego zawodnika.

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Zostało 14 km zbiegu, miejscami w trudnym piarżystym terenie z kilkoma podbiegami i jednym stromym podejściem. Zrobiłam je w około 1:30, dokładnie tyle, ile sobie zakładałam w najbardziej optymistycznym wariancie. I tak naprawdę był to dla mnie jeden z najtrudniejszych do zniesienia odcinków. Czułam już, że coś dzieje się na mojej pięcie i musiałam zbiegać praktycznie na palcach. Czasami zapadałam się po kostki w piargu i nie było sensu co chwilę zatrzymywać się i wysypywać kamyki z butów. Gdy raz to zrobiłam, okazało się, że mam masę kamyków w skarpetkach i z bólem na twarzy leciałam dalej, a te kamienie wrzynały mi się w paznokcie.

Na mecie miałam wrażenie, że dobiegłam ze sporym zapasem, zbyt oszczędzając się na zbiegach. Ale może właśnie tak powinno biegać się ultra. Bo najgorsze co można zrobić, to zajechać się na początku i słaniać się w drugiej połowie, co niestety też mi się zdarzało.

Ciekawie wygląda analiza międzyczasów pierwszej 15-tki. Widać, jak zyskiwałam na przewadze w kolejnych punktach, a ci, którzy na początku byli 15 minut przeze mną, stracili na mecie ponad godzinę. Dokładnie tak sobie myślałam, gdy biegłam pierwszy łatwy odcinek. Nic mi nie da, jak zrobię go o 5-10 minut szybciej, a mogę przez większe tempo zakwasić się tak, że nie odzyskam sił na resztę dystansu.

Wyniki

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Odżywianie i nawadnianie

Wzięłam ze sobą 20 żeli, zakładając, że będę jeść żela co pół godziny. Mało osób przestrzega tej zasady, że powinno się przyjmować 300 kcal na godzinę. 2 żele na godzinę to i tak za mało. Liczyłam, że będę biec około 9 godzin.

Zjadłam w sumie 17 żeli. Od 1 godziny jadłam co pół godziny bardzo się pilnując, a na ostanie 15 km wcinałam ile się da. Te żele bardzo mi ciążyły, ważyły ponad 1 kg, więc chciałam szybko się ich pozbywać. Gdybym biegła dłużej niż zakładałam, miałam w planie korzystanie z bufetów. Ale na szczęście nawet nie wiem, co tam serwowali 😉

Na pierwszy 12-km odcinek pod górę (do pierwszego bufetu) wzięłam 1 litr wody z węglowodanami i aminokwasami (ALE Gainer). Było zimno, więc wypiłam to w jakieś 2 godziny. Potem na każdym bufecie brałam litr wody, a od ok 30 km również colę. Było 6 punktów z piciem, ostatniego nie korzystałam, więc jeśli dobrze liczę, wypiłam około 6 litrów płynów. Nie jest to dużo, jeśli weźmie się pod uwagę wysokość, na której człowiek szybciej się odwadnia i słońce, które dawało popalić non stop od godziny 7. Byłam 6 godzin na otwartym słońcu bez żadnej chmurki na niebie! Ale przez kilka dni przed zawodami bardzo dbałam o nawadnianie, pijąc ok 5 litrów, w tym elektrolity. Nie czułam się odwodniona w trakcie, ani po biegu. Dodatkowo żele ALE mają trochę więcej wody niż inne, można je jeść bez popijania. 20 żeli waży więcej, ale lepiej wchodzą i minimalnie nawadniają.

Zjadłam też parę tabletek z sodą, potasem, wapniem i magnezem (ALE HydroSalt), a o 3 rano przed biegiem dwa małe kawałki bułki z miodem i herbatę. To wszystko.

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Sprzęt

To będzie długi akapit, bo sprzętu trzeba było nabrać na jak wyprawę co najmniej w zimowe Alpy!

Aladağlar Sky Trail 2018

Na mecie Aladağlar Sky Trail 2018

Podsumowanie

Jestem bardzo zadowolona z tego startu, i nie tylko dlatego, że byłam 5 open, ale myślę, że nabiegałam całkiem dobry czas. Poprawiłam o 34 minuty rekord trasy Nathalie Mauclair. Patrząc na nasze międzyczasy, to do drugiego punktu kontrolnego biegłyśmy prawie identycznie (3:00 na Emler i 3:30 w Direktaş), potem już przyspieszałam i zwiększałam wirtualną przewagę. Na MTA byłam o 10 minut szybciej, a na ostatnim szczycie 38 minut, zwolniłam na zbiegu, gdzie już cierpiały moje stopy. Ktoś powie, że to były inne zawody. Niech sobie mówi co chce, ja się cieszę 🙂

Jestem zadowolona, bo zadziałał eksperyment z aklimatyzacją, dobrze odpoczęłam przed biegiem i idealnie rozłożyłam siły. To cenne doświadczenie, które mam nadzieję zaprocentuje na kolejnych startach. 16 września biegnę Glen Coe Skyline, 52 km i 4750 m.

Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy, pierwszy górski wąwóz

Zdjęcia: Kamil Weinberg, Aladağlar Sky Trail 2018.

]]>
https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/feed/ 1
Aladağlar Sky Trail – górale z nizin na wysokościach https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/ https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/#respond Fri, 27 Jul 2018 09:18:20 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7820 Aladaglar Sky Trail to 46 km, prawie 4000 m przewyższania, połowa biegu na wysokości 3000-3700 m, na sam początek ponad dwa tysiące metrów podejścia na najwyższy punkt trasy 3723 m, gorąco, skaliste podejścia, piarżyste zbiegi w tureckich górach Antytaurus (turecka nazwa Aladağlar). Punkty w skali „mountain level” według ITRA – 14! Nasz najtrudniejszy bieg – Ultra Granią Tatr ma dla porównania 8 punktów. Jedna kompletna niewiadoma, jak będzie wyglądać trasa i jak mój organizm zareaguje na wysiłek na takiej wysokości.

Bardziej od wysokości boję się jednak czego innego. Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że źle znoszę bieganie w upałach. W Demirkazik, tam gdzie będziemy mieć bazę i start biegu na wysokości 1600 m jest obecnie ok 30 stopni i lampa. Start biegu jest o 4:30 i będzie tylko wyżej. Ale na najwyższym punkcie trasy 3700 jest obecnie 16-17 stopni! Czyli na 3000 m jakieś 20. Chłodno na tym biegu nie będzie.

Aladağlar Sky Trail 2016

Fot. Arzu & Derya Duman, Aladağlar Sky Trail 2016

Zawody to nie wszystko

Jak to ja, nie lubię tak po prostu lecieć na drugi koniec świata na zawody. Postanowiliśmy z Kamilem (bo z nim jadę) poznać trochę okolicę i przy okazji, zaaklimatyzować się – i do wysokości i do upałów. W poniedziałek lądujemy w Kayseri w 35-stopniowym upale! Na wysokości ponad 1000 metrów.

Zanim dotrzemy do naszej docelowej miejscowości Demirkazik, położonej na wysokości 1600 metrów wioski u podnóża gór Antytaurus, wchodzimy o nieczynny wulkan Erciyes Daği, 3917 m. Nie będzie to zwykła biegowa wycieczka, bo po pierwsze nie znamy terenu, a tam nie ma żadnego szlaku turystycznego, po drugie końcówka podejścia jest raczej wspinaczkowa i zabieramy linę, uprzęże, karabinki i pętle. Ostatnie kilkanaście metrów podejścia to trudności wspinaczkowe III-IV UIAA.

Jak już się pobawimy we wspinaczkę, jedziemy busami do Demirkazik. Ale nie lądujemy w hotelu czy nawet w pensjonacie! Bierzemy plecaki, namioty, butle z gazem, zapasy jedzenia i ruszamy w góry! Gdzie dokładnie, jeszcze nie wiemy, ale gdzieś wyżej na ok. 2000 m jest dzikie pole namiotowe z dostępem do wody. To będzie nasza baza wypadowa do kolejnych wycieczek. Chcemy uderzyć na:

  • Demirkazık, 3756 m – najwyższy a według nowszych pomiarów drugi szczyt pasma Aladağlar, wejdziemy tam trasą zawodów, w kopule szczytowej trudności ok. III UIAA, zabieramy więc sprzęt wspinaczkowy
  • Kızılkaya, 3771 m – według nowszych pomiarów najwyższy szczyt pasma. Idziemy najpierw robiąc rekonesans trasy biegu w kierunku przełęczy Çelikbuyduran (3362 m), stamtąd bieg prowadzi na Emler (3723 m) – trzeci szczyt pasma, a my po skałach wejdziemy na Kızılkaya, trudności ok. III UIAA
  • Jak starczy nam czasu może wejdziemy jeszcze na Emler 3723 m.

Przed biegiem wracamy na „niziny”, czyli do bazy zawodów w Demirkazik. Sam bieg to będzie tylko wisienka na torcie całego wyjazdu i wszystkich przygód, jakie czekają na nas w tych dzikich i obcych górach.

Bądźcie czujni, bo przed biegiem wrzucam na mojego fanpage’a konkurs! Start 11 sierpnia.

Aladağlar Sky Trail 2016

Fot. Aladağlar Sky Trail 2016

Co zabieram na dwa tygodnie górskich przygód

Może jesteście ciekawi, co spakowałam na dwa tygodnie łażenia po górach, biwakowania i zawody do 55-litrowego plecaka!

  • na biwak: namiot, mata do spania, śpiwór, składany kubek, ręcznik
  • w góry: uprząż, kijki składane karbonowe, kask, czołówka (linę i karabinki bierze Kamil)
  • buty: Adidas Terrex Agravic, Agravic Speed, sandały Merrel
  • kurtki: lekka puchówka, kurtka z membraną 10 tys (wymagana na zawody), wiatrówka
  • spodnie: lekkie spodnie przeciwwiatrowe, 2 pary długich legginsów
  • bluzy: jedna ciepła bluza
  • bluzki: z długim rękawem (2), z krótkim (5), bokserki (4), rękawki
  • spodenki: krótkie spodenki (2), spódniczka biegowa
  • opaski na głowę, buffy, czapeczka, rękawiczki, opaski kompresyjne
  • kamizelka biegowa CamelBak Ultra Pro Vest i Nano Vest, flaski (3)
  • pas biodrowy ATTIQ
  • Garmin
  • Gopro Hero 6
  • telefon, laptop 😉
  • powerbanki (2)
  • okulary (2)
  • żele na zawody, suplementy: białko z węglowodanami, BCAA, wit. C, probiotyki
  • ketonal, aspiryna, bandaż, folia NRC
  • krem z filtrem 30!
  • paszport

Na koniec chciałam krótko podziękować za wsparcie moim sponsorom:

Dzięki Kasia za pożyczenie plecaka!

Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016

Zdjęcia: Aladağlar Sky Trail 2016, Arzu & Derya Duman Photography

]]>
https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/feed/ 0
W wulkanicznym pyle nad chmurami – Tenerife Bluetrail i Teide https://biegamwgorach.pl/tenerife-bluetrail-teide/ https://biegamwgorach.pl/tenerife-bluetrail-teide/#respond Fri, 15 Jun 2018 10:36:39 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7459 Miałam głównie odpocząć, wejść na Teide, zobaczyć, jak mi się biega na takiej wysokości i sprawdzić formę na zawodach. Wiem, to się wyklucza, ale już tak mam, że nie potrafię jechać na urlop i leżeć na plaży. Chociaż z perspektywy czasu widzę, że powinnam. Bo wyjechałam bardzo zmęczona ilością spraw, jakie biorę na siebie, a wróciłam chora, ale to już inna historia… Tak więc i pobiegałam na Teide i na zawodach.

Dlaczego nie Bieg Marduły?

Byłam w tym samym terminie zapisana na Bieg Marduły i mimo tylko 1,5 miesiąca treningu biegowego chciałam powalczyć. Niestety 3 tygodnie przed zawodami musiałam brać leki, które bardzo mnie osłabiały i nie zdołałam już zrobić żadnego treningu szybkości ani podbiegów. Byłam zmęczona i osłabiona. Nie chciałam w takim stanie biec Mistrzostw Polski. A już wcześniej planowałam wyjazd na Teneryfę. Kamil jechał na setkę Bluetrail (102 km +6700 m), więc postanowiłam do niego przyłączyć. Udało się wbić w ostatniej chwili na półmaraton. To była dobra okazja, żeby pobiec treningowo i zobaczyć na czym stoję.

Bluetrail 20 km

Trasa zapowiadała się ciekawie, 19,5 km +1200/-1400 m według tego, co podawali organizatorzy. Większość przewyższenia skumulowana na pierwszych 5 km, co oznaczało bardzo strome podejście i zbieg. Druga część bardziej płaska i szybka. Prognoza na sobotę pokazywała zachmurzenie, co mnie cieszyło, bo nie byłam zaadaptowana do wyższych temperatur. Na piątkowym wieczornym treningu przez 5 km umierałam z gorąca i nie mogłam normalnie oddychać. Dlatego pogorszenie pogody na sobotę bardzo mnie cieszyło.

O 6 rano w dniu startu nie tylko się zachmurzyło, ale porządnie się rozpadało. A to oznaczało błoto na trasie. Buty miałam raczej na skałę, szutry i asfalt niż błoto – lekkie Adidasy Terrex Agravic Speed z bardzo płytkim bieżnikiem. Zapowiadało się naprawdę ciekawie.

Sztajcha w górę i zabawa na zbiegu

Do tego startu podeszłam na luzie, nie czułam stresu ani ciśnienia na wynik. Po prostu byłam ciekawa trasy i tego, jak mi się będzie biegło. Chciałam pobiec mocno, ale bez żadnej spiny. Zaczęliśmy od razu stromo pod górę asfaltem. Kilka dziewczyn ruszyło bardzo szybko. Ja zaczęłam jak na mocnym treningu, ale nie na maksa. Mimo to łydki od razu spięły się tak bardzo, że nawet jakbym chciała, nie mogłam przyspieszyć. Od razu zaczęłam analizować, że to efekt braku treningu dynamicznych podbiegów. Miałam takie w planie, ale nie zdążyłam ich zrobić.

Mimo to, po około 3 km na wąskiej, leśnej ścieżce wyprzedziłam chyba 3 dziewczyny i zaczęłam wyprzedzać facetów. Podejście zrobiło się bardzo strome, skaliste, wysokie stopnie, przypominające trochę szlak na Giewont. Skały przeplatały się z błotnistymi fragmentami, buty ślizgały się. Szłam za zawodniczką z Niemiec, która była wtedy trzecia (jak się później okazało). Łydki ciągle miałam spięte i nie byłam w stanie przyspieszyć. Starałam się podchodzić na całej stopie, żeby odciążyć łydki i zaangażować pośladki. Wreszcie na ok 4 km łydki zaadaptowały się do wysiłku i puściły. Od razu poczułam dawkę mocy, wyprzedziłam Niemkę i uciekłam jej na zakosach. Nadal padał deszcz, była mgła i widoczność na 20 metrów. Strome podejście w gęstym lesie i krzakach. Gdyby był upał, nie miałabym tutaj czym oddychać.

Na 5 km zaczął się zbieg, a dla niektórych zejście. Momentami było nawet 37% nachylenia na błotnistej ścieżce. Nie mogłam puścić się na maksa, bo buty ślizgały się. Starałam się zbiegać na całej stopie, żeby mieć lepszą przyczepność. Co chwilę ktoś obok mnie leżał w błocie, ja też raz zaliczyłam glebę a raz zjechałam na butach jak na śniegu. Tutaj udało mi się wyprzedzić kolejną kobietę i przesunęłam się na drugie miejsce. Gdy błoto skończyło się, trasa zamieniła się wąską, krętą ścieżkę po nierównych i mokrych skałach, pokrytych dodatkowo mokrymi trawami. Zbieg hardcorowy, ale biegło mi się świetnie. Bawiłam się tym zbiegiem. Wyprzedzałam kolejnych zawodników wbiegając w chaszcze na bokach. Od tego po biegu miałam podrapane ręce 😉 Buty naprawdę rewelacyjnie trzymały na tych śliskich skałach, aż sama byłam zdumiona, że jeszcze się nie wywaliłam. Pierwszy raz biegłam w nich na mokrych skałach, ale wiedziałam z innych modeli, że podeszwa Continental świetnie trzyma.

Zderzenie z asfaltem

Niestety ten zbieg musiał się skończyć. Po 4 km zabawy nastąpiło brutalne i bolesne zderzenie z asfaltem. Od razu zaczęły mnie boleć mięśnie piszczelowe. Ból był nie do wytrzymania. Starałam się biec tempem w okolicach 4:00 ale i tak goście, których tak sprawnie wyprzedziłam na ścieżce teraz mnie dogonili. Wreszcie zobaczyłam wyczekiwany punkt odżywczy (10,5 km) a przed nim kolejną dziewczynę. Z tego co krzyczeli do mnie na punkcie, pierwszą. Nie zatrzymała się, ktoś pobiegł i podał jej wodę. No dobra, to ja też się nie zatrzymałam. Miałam tylko jednego flaska, który już był pusty, ale nie chciało mi się pić. Chyba zadziałało dobre nawodnienie dzień przed startem i rano. Przed biegiem wypiłam jakieś 2 litry wody!

Biegliśmy głównie w dół, asfaltem, betonowymi płytami, wąskimi ścieżkami przez jakieś krzaki, zbiegi przeplatane były stromymi podbiegami lub podejściami. Pomyślałam, skoro ją dogoniłam, to może ona zaczęła słabnąć i postanowiłam ją wyprzedzić. To był zły pomysł. Trzeba było trzymać się jej do końca i zaatakować przed metą. Nie udało mi się jej urwać. Trzymała się dzielnie, a ja dwa razy musiałam się zatrzymać i rozglądać, gdzie dalej biec. Trasa wiła się jakimiś dziwnymi zakrętasami. Z drogi nagle wbiegaliśmy w wąską kamienistą ścieżkę, potem znowu na drogę, a potem znowu na ścieżkę w górę w lewo albo w prawo. Pobiegłam w złą stronę i wtedy Hiszpanka wyprzedziła mnie. Byłam zrezygnowana. Zwolniłam i pozwoliłam jej uciec. Te pomyłki wytrąciły mnie z rytmu. Odpuściłam ściganie i biegłam dalej przez te kręte ścieżki, raz w górę raz dół, z widokiem na ocean. Dogoniło mnie dwóch gości, z którymi mijałam się na zbiegu a potem na asfalcie.

Na około 4 km do mety, już w Puerto de la Cruz, znowu zobaczyłam Hiszpankę. Była ok 300 metrów przede mną. Pomyślałam, dobra, daję z siebie wszystko. Chociaż nie miałam w ogóle szybkości i biegło mi się ciężko, postanowiłam ją gonić. I znowu coś poszło nie tak. Trasa zbiegała z drogi na deptak wzdłuż wybrzeża, a ona pobiegła prosto. Pobiegłam tak jak oznaczenia, deptakiem. Nie sądzę, żeby celowo pomyliła trasę, pewnie wiele osób nie zobaczyło oznaczeń i pobiegło prosto. Deptak zakręcał, najpierw był zbieg, podbieg i znowu wbiegliśmy na drogę. Ktoś musiał długo myśleć nad takim przebiegiem trasy. Gdy wybiegłam na ulicę, już nie widziałam Hiszpanki. Odbiegła dużo ponad minutę albo i więcej. A potem jeszcze 1 km przed metą wolontariusz krzyczał do mnie „w lewo” i zbiegłam znowu na deptak, a on miał na myśli lewą stronę drogi. Zawodnik biegnący za mną, zawrócił mnie na trasę.

Przez te pomyłki straciłam jakieś dwie minuty, ale nie mam do siebie żalu. Wgranie tracka nic by nie dało, bo tempo było zbyt szybkie, a ścieżki tak kręte, że GPS sam by się pogubił. Starałam się walczyć do końca. Ale prawda jest taka, wyszły braki w treningu szybkościowym.

Tenerife Bluetrail 2018

Puerto de la Cruz

Sprawdzian formy

Pod tym względem jestem bardzo zadowolona. To był mój pierwszy mocny bieg od dłuższego czasu. Ostatnio startowałam w październiku i nogi nie były zaadaptowane do mocnego biegania. Miałam półtora miesiąca treningu biegowego, z czego robiłam głównie długie wycieczki w Tatrach. Odczułam to mięśniowo. Łydki bolały mnie w trakcie biegu tak, że nie byłam w stanie przyspieszyć. Na pewno brakuje mi też siły biegowej. Wiem, dziwnie to brzmi patrząc na moją stravę i 20 tys. metrów miesięcznie, ale uwierzcie, łagodne podbiegi i podchodzenie na długich wycieczkach czy skiturach to nie jest to samo co szybki bieg pod górę. Na mocnym podbiegu mięśnie jednak inaczej pracują i trzeba takie szybkie i krótkie podbiegi po prostu trenować. Trzeba też trenować zbiegi i to bardzo mocne zbiegi. Po tym 4-kilometrowym bardzo szybkim zbiegu byłam tak zakwaszona, że ciężko było wykrzesać z siebie siły i przycisnąć na płaskim.

Jeśli chodzi o całą imprezę to mimo niedociągnięć z oznaczeniem trasy, była świetnie zorganizowana. Rewelacyjna atmosfera, mnóstwo kibiców, koncert bębnów na mecie od pierwszych zawodników półmaratonu do północy, kiedy przybiegali ostatni setkowicze. Wolontariusze bardzo uprzejmi, każdym zawodnikiem zajmowali się z taką samą uwagą. Siedziałam długo na mecie, czekając na Kamila i oglądałam biegaczy z różnych dystansów. Kamil, który przybiegł przed 23 został tak samo powitany jak pierwszy zawodnik, przy akompaniamencie bębnów, udzielił jeszcze krótkiego wywiadu. Tutaj naprawdę każdy był zwycięzcą.

W ramach całej imprezy poza półmaratonem odbyły się biegi na 102 km, +6700 m, 67 km (+3250 m, -4630 m), 43 km (+2340 m, -3520 m). Kamil opisał całą imprezę tutaj. Zazdrościłam mu tej setki z wbiegiem pod sam Teide, ale nie jestem jeszcze gotowa na takie wyrypy.

Bieganie na Teide, Teneryfa

Bieg na Teide

W wulkanicznym pyle nad chmurami

Musiałam zobaczyć jak tam jest! Dlatego w poniedziałek, mimo zmęczenia i osłabienia (Kamil wystartował już lekko przeziębiony, mnie zaczęło rozkładać po zawodach, a obydwoje złapaliśmy coś w samolocie) poszliśmy na Teide. W Puerto było zachmurzenie i do ok 1800 m jechaliśmy w chmurach, ale Kamil zapewniał mnie, że na Teide zawsze jest lampa (choć prognozy pokazywały co innego). I nagle z chmur wjechaliśmy jak na inną planetę, kosmiczny krajobraz, pełne słońce!

Wycieczkę zaczęliśmy z parkingu na wysokości 2350 m, szlakiem prowadzącym do schroniska. Na Teide jest stąd około 9 km. Ja trochę próbowałam podbiegać, Kamil sunął pod górę z kijkami. Słońce grzało, nie było wiatru, a w powietrzu unosił się wulkaniczny pył. Stożek Teide majaczył przed nami i wydawało się, że jest bardzo daleko. Przez pierwsze 5 km jest szeroka szutrowa droga, która świetnie nadaje się do szybkiego treningu. Od 2700 m npm zaczyna się wąski szlak, zakosy, skałki i techniczny teren. Po drodze na 3200 m jest schronisko.

Na Teide byliśmy godzinę przed zachodem słońca, nad oceanem i morzem chmur! Było ciepło i nie wiało, a z wulkanu wydobywały się ciepłe gazy. Zbiegaliśmy (a raczej próbowaliśmy) już po zmroku i w całkowitej ciemności. Chciałam zobaczyć, jak mój organizm reaguje przy wysiłku powyżej 3500 m, bo w sierpniu będę biegła w zawodach na takiej wysokości. Na szczęście nie mam jakiś bólów głowy, czy niemocy, ale przy mocniejszym podbiegu trochę skraca mi się oddech i brakuje powietrza. Na Teneryfę na pewno wrócę, są tu świetne tereny do biegania na wysokości!

Bieganie na Teide, Teneryfa

Bieganie na Teide, Teneryfa

Sprzęt

Na koniec jeszcze garść informacji w czym biegłam i co jadłam na zawodach.

Biegłam w lekkich startówkach trailowych Adidas Terrex Agravic Speed. Świetnie trzymają na skale suchej czy mokrej, o czym przekonałam się na tym biegu. Mają dość łagodny bieżnik, dlatego ślizgają się na błocie, ale za to są świetne na szutry i asfalt. Ważą 215 gramów (rozmiar 41) i mają zintegrowany z cholewką język, przez co mniej kamyków wpada do środka.

Na sobie miałam koszulkę bez rękawków i biegową spódniczkę ATTIQ – lekka przewiewna, z wbudowanymi majtkami (bez spodenek!), co jest dla mnie dużym plusem, bo nic nie obciera i nie jest za gorąco. Ostatecznie pobiegłam bez kamizelki biegowej. Wymagany sprzęt: folia NRC, telefon, gwizdek, flask (kubek) i żele upchałam do paska na numer startowy i kieszonki w spódniczce. Zjadłam 3 żele i wypiłam pół litra wody. Tyle wody nie wystarczyłoby, gdybym przed startem nie wypiła dwóch litrów, a dzień przed zawodami około 6 (był upał!).

Bieganie na Teide, Teneryfa

Teide, Teneryfa

Bieganie na Teide, Teneryfa

Zachód słońca na Teide

Filmik z Teide

Zdjęcia: Kamil Weinberg

]]>
https://biegamwgorach.pl/tenerife-bluetrail-teide/feed/ 0
Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #2 https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/ https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/#comments Tue, 05 Sep 2017 17:23:58 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6401 Do momentu, kiedy niemal byłam świadkiem wypadku, byłam zachwycona biegiem. To były najpiękniejsze zawody w moim życiu. Wspaniały teren, góry i morze, na trasie skały, kamienie, strome podejścia i zbiegi, błoto i śnieg. Tutaj jest wszystko, co można spotkać w górach. Biegło mi się dobrze. Nie przejmowałam się dużą konkurencją wśród kobiet, po prostu biegłam swoje. Byłam naprawdę szczęśliwa, jak nigdy na żadnym biegu! I to wszystko nagle się skończyło. W jednej chwili optymizm zastąpiły czarne myśli. Wszystko pękło jak bańka mydlana. Poczułam się jak robot, który ma tylko ukończyć bieg, wszystko ze mnie uciekło, cały zapał do rywalizacji i napierania, stałam się obojętna. Niesamowite, jak psychika wpływa na to, co się z nami dzieje na zawodach.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

Idę dalej granią, bojąc się, że spadnę. W jednym miejscu na stromej ściance z ekspozycją boję się zeskoczyć na dół, czekam na zawodnika, który schodzi pierwszy i robi dla mnie stopień z rąk. Dalej idziemy razem, trochę biegniemy. W międzyczasie dogania mnie zawodniczka, której uciekłam zaraz za punktem. Pada deszczyk, na grani robi się ślisko. Poruszając się w tempie 30 min/km docieram zrezygnowana do szczytu. Jest prawie pionowo, trzeba się wspiąć po mokrej skale. Wisi poręczówka. Ruch jest wahadłowy, trzeba wejść na szczyt i zejść tą samą drogą. Niezbyt mądre rozwiązanie. Wdrapuję się na szczyt, gdzie zostaję odhaczona przez wolontariusza.

Schodzę szybko trzymając się liny, a później pokonuję kawałek eksponowanej grani. I jeszcze jeden niebezpieczny odcinek, trawers przy skale, wąska półeczka, a z lewej strony ekspozycja. Dobrze, że jest lina. Ostrożnie przechodzę ten fragment, by dostać się do stromego żlebu, którym trzeba zbiec do doliny. To chyba najbardziej stromy zbieg na tej trasie. Podobnie jest w Tatrach na zejściu z Wagi do Doliny Ciężkiej, albo zejściu z Kieżmarskiego. Na pewno nie będziecie mieć takiego zejścia na żadnym dostępnym dla turystów szlaku. Najpierw wpadam w ruchome skały i piargi, gdzie zjeżdżam razem z lawinką kamieni, które haratają mi łydkę i Achillesa. Widzę ranę i krew, ale szybko o tym zapominam, muszę skupić się na zbiegu, żeby się nie przewrócić. Po kamienistym odcinku wpadam na śnieg. Wybieram piarg po lewej stronie płata śniegu. To samo robi dziewczyna za mną, którą wyprzedziłam za szczytem.

Tromso Skyrace 2017. Foto Martina Valmasoi

Grań Hamperokken. Foto Martina Valmasoi

Na tym koszmarnym zbiegu mimo wszystko wyprzedzam chłopaków, którzy zjeżdżali po śniegu. Koniec piargów, ale to nie koniec trudnego terenu. Zaczyna się kolejny mało biegowy odcinek. Niby lekko w dół, wydaje się idealnie, żeby przyspieszyć i nadrobić straty, ale nic z tego. Przed moimi oczami ukazuje się dolina kamieni, jak gołoborza w Górach Świętokrzyskich, jak kamieniste zbocza w Tatrach Wysokich i żadnej wyraźnej ścieżki, nierówne kamienie i głazy. Nie da się po tym biec. Próbuję nieudolnie skakać z kamienia na kamień. Dogania mnie dziewczyna, która zatrzymała się na grani przy wypadku. Patrzę jak sprawnie skacze ze skały na skałę i nic nie mogę zrobić. Próbuję tak samo, ale mi nie wychodzi.

Nadchodzi najgorsze co może cię spotkać na zawodach – myśli, żeby zejść z trasy, że to nie ma sensu. Zastanawiam się, co powiem Kasi, która czeka na mnie na punkcie. Pewnie będzie mnie zagrzewać do walki. Zamiast skupić się na biegu myślę tylko o jednym: zejść czy nie zejść? Nie tak wyobrażałam sobie ten bieg. Ciągle myślę o wypadku, nie mogę skoncentrować się na biegu. Co ja tutaj robię? Gdzie moja forma i dobre samopoczucie? Jaki to wszystko ma sens?

Skały wreszcie się kończą. Teren jest teraz bardziej biegowy, znowu błoto i strome zbiegi, ten fragment znam z podejścia. Trochę zbiegając, trochę ślizgając się, nadrabiam straty i doganiam dwóch zawodników. Jeszcze tylko kilometrowy odcinek w lesie i jestem na punkcie. Mówię Kasi, że jestem załamana, że to nie ma dla nie sensu. Ona już wie o wypadku i nie muszę jej tego opowiadać. Kasia oczywiście zagrzewa mnie do biegu, przecież jeszcze tylko jedna góra. Tylko jedna góra, ponad 1200 metrów podejścia. Biorę kijki i decyduję mimo wszystko skończyć ten bieg.

Tromso Skyrace 2017. Foto Martina Valmassoi

Grań Hamperokken. Foto Martina Valmassoi

Jeszcze raz Tromsdalstinden

Już nie myślę o miejscu i czasie. Chcę po prostu dotrzeć do mety w jednym kawałku. Najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek miałam na zawodach.

Przede mną 2 kilometry po łące, tym razem – już po deszczu – masa much i komarów, dwie przeprawy przez rzekę i pnięcie się stromo w górę po błocie. Mimo, że mam kijki, momentami łapię się ziemi, korzeni i drzew. Jest gorąco i lepią się do mnie te przeklęte komary! Nie mogę ich odgonić, bo w rękach mam kijki. Niby już się nie ścigam, ale co chwilę patrzę, czy ktoś mnie nie goni. Za mną nie ma nikogo, za to przede mną wyłania się z krzaków i wysokich traw zawodnik biegnący w dół. Na moje pytające spojrzenie odpowiada, że dla niego już dziś wystarczy, że ma już dość. Gość ma dosłownie to samo w głowie co ja. Ale ja się nie poddam. A przede mną jeszcze ponad 1000 metrów stromo pod górę, po głazach, błocie, przez rzeki i po śniegu.

Wspinam się, radząc sobie jakoś z komarami, na próg doliny, gdzie jest znajome mi wypłaszczenie i parę przepraw przez potoki. Komary w końcu znikają i robi się przyjemnie chłodno. Przede mną dwóch zawodników, a jednak nie jest ze mną tak źle, kogoś mimo wszystko doganiam! W jednym potoku zatrzymuję się na dłużej i polewam nogi lodowatą wodą, co za ulga. Jak przyjemnie byłoby zostać tutaj na dłużej!

Doganiam biegaczy przed podejściem na Tromsdalstinden. Znowu skały i stromo. Robi się zimno. Słońce zachodzi za chmury, zaczynają zamarzać mi stopy, jestem głodna. No tak, żeli miałam na 10 godzin a nie 11-12. Na punktach nic nie jadłam, nawet nie wiem, co tam serwowali. Doganiam kolejnego zawodnika i pytam, czy nie ma jakiś zbędnych batonów, żeli, cokolwiek. Ma! Częstuje mnie przepysznym batonem, czekoladowo-orzechowym, ależ mi smakuje! Pokrzepiona przyspieszam, zwłaszcza, że dostrzegam przed sobą jakąś zawodniczkę. Znowu mam cel, dognić ją przed tym szczytem. Chorągiewki pokazują drogę prosto do góry, ale idę zakosami, jest tak stromo.

Stok jest już nieźle przeorany, jest dużo więcej błota niż było tutaj parę godzin temu na zbiegu. „O, jak fajnie mi się tutaj zbiegało!” Myślę sobie. Jakże inne miałam wtedy nastawienie i cele. Walczyłam o jak najlepsze miejsce i czas, a teraz chcę tylko ukończyć, może w 11 godzin? Choć wydaje mi się to coraz mniej realne. Tak rozmyślając docieram na szczyt, pokonując przed samym szczytem wygodne, równo wyciosane, szerokie, śnieżne schody – komuś się nudziło.

Na szczycie biegnę w lewo, ale wolontariusze krzyczą do mnie i kierują mnie w prawo. Częstują mnie jeszcze pycha żelkiem. „O, jakbym teraz zjadła takich żelków więcej!” Zbieg po nierównych, nieułożonych w żaden chodnik skałach wygląda w moim wykonaniu pewnie komicznie, na świeżości skakałabym tutaj jak kozica, a biegnę tylko trochę szybciej niż marsz. Skały wreszcie się kończą. Nie wierzę własnym oczom, ale przede mną piękna, zielona dolina i niekończąca się łąka! Nareszcie coś innego niż szaro-czarne skały. W końcu, od dobrych trzydziestu kilometrów można swobodne biec! Wyciągam nogi, zmuszam się, żeby przyspieszyć do 5:00. Nogi nie chcą, ale wiem, że da się to zrobić siłą woli, po prostu zmusić się do szybszego biegu. Szybko uciekam zawodnikowi, który biegł ze mną od czasu poczęstowania mnie batonem. Za ok 1 km odwracam się i już go nie widzę.

Próbuję się jeszcze bardziej rozpędzić, z zegarka wynika, że jeszcze ok 5 km do mety. Może uda się jednak 11 godzin? Ale nie, po ok 4 km fajnego biegu (z przeszkodami w postaci przekraczania strumieni) wolontariusz każe skręcić w lewo pod górę i zaraz przypomina mi się profil trasy, jeszcze będzie jakaś górka! Znowu przekraczanie strumieni i podbiegi, zbieg i podbieg. Próbuję wszystko podbiegać i tak doganiam kolejnego zawodnika i szybko go wyprzedzam. Gubię się na chwilę na łące, czekam na biegacza, którego zostawiłam z tyłu, by za chwilę znowu mu uciec. Od jakiegoś czasu widać w dole Tromso, ale nie widzę tego ostatniego zbiegu do miasta. Trasa prowadzi do górę i w dół wśród łąk i lichych drzewek.

Dobiegam do stacji kolejki nad miastem, gdzie jest punkt odżywczy. Zegarek pokazuje, że zaraz powinna być meta, za ok 2 km, ale to mi nie wygląda na 2 km… „Punkt odżywczy?” Coś mi nie pasuje. Mimo, że to już prawie koniec biegu zaglądam na stoły, są chipsy, żelki wszelkiego rodzaju, czekolada. Chwytam garść żelków i chowam je do kieszonki plecaka, biorę jeszcze trochę chipsów i wybiegając pytam, ile jeszcze do mety. „ 6 km” słyszę. „6 km? Niemożliwe!”

Ostatnia „prosta”

Ostatni zbieg to chyba najłatwiejszy zbieg na całej trasie, wąska ścieżka, wiodąca zakosami przez łąki, a potem las. Biegnie mi się przyjemnie, nikogo nie gonię, przed nikim nie uciekam, 3 km jakoś szybko mija. Wbiegam do miasta, jeszcze tylko 3 km po asfalcie. Przed mostem stoją wolontariusze i pokazują drogę. Trzeba przebiec ścieżką pod mostem i wbiec na niego. Nie wiem, jakim cudem, ale biegnę w zupełnie innym kierunku, wzdłuż rzeki, odwracam się zaniepokojona faktem, że nie ma mnie na moście. „Gdzie ja jestem?” Most mam za plecami i oddalam się od niego. Wracam. Chyba jestem bardzo zmęczona. Tak, to takie zmęczenie na długim biegu, gdy nie ma w tobie emocji, gdy wszystko ci obojętne i nie masz energii, żeby na koniec przyspieszyć i cieszyć się biegiem. Niewielki podbieg na moście, a mnie ciężko utrzymać tempo 6:00, jakoś to wytrzymuję, potem w dół i jeszcze tylko 1 km kluczenia po mieście. Jest meta! Emelie Forsberg zapowiada mój finisz. Adam z Kasią wychodzą mi naprzeciw. Jak miło.

Tromso Skyrace 2017

Tromso Skyrace 2017

Gdzie są granice trudności?

Cieszę, że to już koniec. Ale nie ma we mnie euforii i endorfin. Czuję ulgę, że nie muszę już biec w tym terenie, że nic mi się nie stało. Ok, jestem dumna, że skończyłam, nie zeszłam z trasy, ale 14 miejsce wśród kobiet wcale mnie nie cieszy, czas jest jak dla mnie słaby, wiem, że odpuściłam. Za bardzo przeżyłam wypadek, który widziałam. Na mecie dowiaduję się, że dziewczyna żyje, ale w trakcie biegu tego nie wiedziałam. Doskonale teraz wiem, co czują alpiniści, którzy są świadkami wypadku w Himalajach, lub dowiadują się, że ich kolega zginął na wspólnej wyprawie. Naprawdę ciężko jest wtedy kontynuować swoje wyzwanie i być nieczułym na to, co się stało. Do dziś się zastanawiam, dlaczego nie przerwano biegu. Bo przeżyła?

Hillary Allen przeżyła cudem. Spadła z grani 30 metrów. Ma bliznę na skroni, połamała obie ręce, nogę i stopę. Przeszła kilka operacji. Miała szczęście, że wypadek widziała dwójka fotografów, zeszli w dół, owinęli folią NRC, przykryli puchówką i zadzwonili po pomoc.

Wypadki zdarzają się wszędzie. Są przypadki śmiertelne na maratonach, bo ktoś miał wadę serca i zmarł na mecie, a to przecież nie powinno zrażać do biegania maratonów, tylko skłaniać do robienia regularnie badań. Na biegach górskich też przecież powszechnością są upadki. Biegacze skręcają kostki, łamią ręce i nadgarstki, upadając na ręce. Z reguły jest to potknięcie o kamień na zbiegu, poślizgnięcie się na błocie czy mokrych skałach. Sama raz rozcięłam kolano i szczęśliwie nie pękła mi łąkotka, zraniłam policzek, zdjęto mnie z trasy i zszyto kolano. Mogę powiedzieć, że cudem nie walnęłam głową w kamienie, zbiegając w tempie 3:30 na Gran Canarii.

Jednak te wszystkie wypadki, które nie raz widziałam i moje własne doświadczenie nie spowodowały, że przestałam lubić biegi górskie. Wypadki są wliczone w ten sport. Mimo to wypadek na Tromso Skyrace wyjątkowo mną poruszył. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie był błąd biegaczki i można było tego uniknąć. Gdyby organizatorzy nie patrzyli na ten bieg tylko ze swojej perspektywy i spojrzeli na poziom zawodników. Wystarczyło zabezpieczyć trasę. Zamocować poręczówki, poustawiać ratowników. Lub po prostu nie poprowadzić trasy ostrzem grani, tylko trawersem.

Na KIMA, gdzie jest więcej prawie pionowych ścianek, są łańcuchy, klamry, liny, w szczególnie niebezpiecznych miejscach wiszą ratownicy i służą asekuracją, gdy ktoś sobie nie radzi. Tutaj eksponowana grań, mokro, ślisko i nic. Była tylko lina na prawie pionowym wejściu na Hamperokken. Zresztą wejście i zejście się pokrywały, więc biegacze mijali się na tym bardzo trudnym odcinku. Była jeszcze jedna poręczówka na trawersie przy pionowej skale z dużą ekspozycją. Bez niej, naprawdę nie wiem, czy bym przeszła. To są zawody, jest się koszmarnie zmęczonym, w stresie, to nie jest niedzielna wycieczka w góry z kolegami i przerwami na kanapki.

Jak już wspominałam, tak trudne i strome zbiegi i podejścia (800 metrów na 1,5 km) mamy u siebie w Tatrach, ale poza szlakami, w trudnych, kamienistych żlebach na najwyższe szczyty i przełęcze. W zawodach Tromso Skyrace może wziąć udział KAŻDY. Nie jest wymagane żadne doświadczenie, ani biegowe, ani wspinaczkowe. Spotkaliśmy gościa, którego był to drugi start w życiu (!). Gość przebiegł półmaraton i zapisał się na Tromso. Na jego szczęście nie zmieścił się w pierwszym limicie. Większość startujących, podobnie jak ja, mimo że biegłam już KIMA i Gran Paradiso, też z cyklu Skyrunning Extreme – zapisując się na ten bieg, nie ma zielonego pojęcia na co się pisze.

Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w biegach górskich i czy w ogóle są? Odpowiem tak jak na wstępie. Nie ma ich. Są i będą chętni, żeby na zorganizowanych zawodach doświadczać ekstremalnych trudności i pokonywać ekstremalne długości w skrajnych warunkach. Po co? Może, żeby sobie i innym coś udowodnić? To pytanie na odrębny wpis. Ale powtórzę, to znak naszych czasów. Czasów fejsa, indywidualizmu i powszechnego fejmu, ale też przekraczania ludzkich granic i możliwości. Ja bym tylko chciała, żeby na ekstremalnych zawodach nie znajdowały się osoby przypadkowe, ale ludzie do takich warunków przygotowani i tych warunków w pełni świadomi. A jeśli puszczamy wszystkich jak leci, to zróbmy to tak, żeby możliwie ograniczyć ryzyko. Żeby każdy na mecie mógł się cieszyć, że przeżył właśnie przygodę życia.

EDIT: Jon Albon, tegoroczny zwycięzca, mówił po biegu, że w tym roku trasę poprowadzono ściśle granią, w porównaniu do poprzednich edycji, i dlatego bieg był wolniejszy.

Zdjęcia: Ian Corless, Martina Valmassoi

]]>
https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/feed/ 2
Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #1 https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/ https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/#comments Mon, 04 Sep 2017 18:51:59 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6374

Hamperokken. Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

„Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w górskich biegach, jeśli w ogóle są” – takie pytanie zadał mi Kamil w wywiadzie w zeszłym roku.

„Myślę, że ich nie ma, bo ludzie te granice ciągle przekraczają. Wyobrażam sobie zawody biegowe, w których będą elementy prawdziwie wspinaczkowe i będzie wymagany odpowiedni sprzęt i umiejętności, zresztą już teraz na niektórych zawodach trzeba mieć uprząż, by wpiąć się do zamocowanych lin.” – odpowiedziałam wtedy, a parę miesięcy później dowiedziałam się, że na mapie biegów ultra są już zawody Els2900 – 70 km i 6700 m przewyższeń w Pirenejach, poza szlakiem, a wisienką na torcie jest grań Cresta dels Malhiverns o skali II/III UIAA, do pokonania bez żadnych sztucznych ubezpieczeń, z własnym sprzętem.

No tak. Tak to już jest, że ludzie organizują coraz bardziej wyszukane zawody i są chętni, żeby w nich uczestniczyć. Ludzie szukają ekstremalnych wrażeń, bo czują się wtedy spełnieni. Brakuje im mocnych doznań i imponujących wyzwań w ich szarym, codziennym życiu. Piorunujący rozkwit biegów przeszkodowych i nie słabnąca popularność biegów ultra wszelkiej maści, to znak naszych czasów. Gdzie są granice ultra i granice ekstremum?

Najbardziej znana para biegaczy górskich Kilian Jornet i Emelie Forsberg też wymyślili taki bieg, ekstremalny w każdym calu, praktycznie bez żadnych zabezpieczeń (dwie nędzne liny w miejscach już naprawdę zagrażających życiu) i ja się tym biegiem zachwyciłam. A po biegu mam duże wątpliwości, czy takie zawody mają sens. Czy to jednak nie jest wystawienie zawodników na zbyt duże ryzyko, na które nie są przygotowani. Pokonywanie grani i zdobywanie trudnych szczytów ma dużo większy urok i jest o wiele bezpieczniejsze w samotności i ciszy, a nie w ramach rywalizacji na zawodach. Nie dlatego, że w samotności nie rywalizujesz, bo być może ścigasz się z czasem, chcąc przejść jakąś grań w jak najlepszym czasie. Ale dlatego, że jest to Twoje wyzwanie, uszyte na Twoją miarę, Ty sam określasz skalę trudności i trasę. A zapisując się na zawody często nie wiesz, na co się piszesz, zwłaszcza, gdy organizator nie wymaga od Ciebie żadnego przygotowania i doświadczenia.

Skąd u mnie taka zmiana nastawienia? Odpowiedź znajdziecie w mojej relacji z tegorocznych zawodów Tromso Skyrace.

No to od początku.

Tromso

Tromso mnie nie zachwyciło, choć wszystko tutaj jest inne. Przede wszystkim jest cały czas widno. Słońce niby zachodzi ok. 23 i wschodzi przed 2, ale i tak jest ciągle jasno. Temperatura w ciągu dnia waha się w granicach 15 stopni, w nocy – 10. W Tromso prawie wszystkie domy są drewniane albo obłożone drewnem, nad miastem wznoszą się czarno-szare góry, pokryte wiecznymi płatami śniegu. Mało jest tutaj drzew i soczystej zieleni, do której jesteśmy przyzwyczajeni w naszych górach. Robi wrażenie morze wciskające się w góry i do miasta. Ale samo miasto jest smutne i szare. Ku mojemu zaskoczeniu nie jest też tak sterylnie jak w szwajcarskich czy austriackich górskich miasteczkach. Większość ulic prowadzi pod miastem, w ciemnych, betonowych tunelach, gdzie można się poczuć jak w „Seksmisji”. Na ulicach raczej nie widać ludzi, pochowani w swoich domkach, wypełniają szare ulice dopiero, gdy raz na jakiś czas wyjdzie słońce. Nie chciałabym tutaj mieszkać, ale warto było zobaczyć tak odmienne miejsce od tych, do których jesteśmy w Europie przyzwyczajeni.

Camping

Zatrzymałam się na campingu w mieście. Też mnie nie zachwycił. Poza luksusową częścią kuchenną-łazienkową sam camping jest przeciętny. W miejscu przeznaczonym na namioty dużo błota, chaszczów, lichych drzewek i traw. Ciężko było wybrać dobre miejsce na namiot w gąszczu innych namiocików.

Zastanawiałam się, jak będzie mi się spało. Pierwszego dnia po przylocie, mimo że jestem bardzo zmęczona podróżą (12 godzin, samochód do Krakowa i lot z przesiadką w Oslo), o 23 jeszcze nie chce mi się spać. Jest całkiem widno, a za rzeczką ludzie grają sobie w piłkę, jakby to było popołudnie a nie prawie północ. W końcu udaje mi się zasnąć. Przed 9, mimo zmęczenia, pobudka, wybieramy się z Adamem i jego żoną, którzy mieszkają w centrum miasta, na wycieczkę po fiordach.

 

Fiordy w okolicach Tromso. Foto Adam Michalik

Fiordy w okolicach Tromso. Foto Adam Michalik

Fiordy

Cały dzień siąpi deszczyk i prawie nic nie widać, ale parę ciekawych miejsc udaje nam się zobaczyć. Niemniej jednak jest smętnie i depresyjnie. Zdecydowanie to nie są moje klimaty.

W piątek na szczęście się wypogadza i wreszcie udaje mi się zobaczyć, jak wyglądają tutejsze góry i morze w słońcu. Kibicowaliśmy na zawodach vertical. Chciałam, żeby ta pogoda utrzymała się do soboty.

Tromso Skyrace

Wieczorem odbieramy pakiety w hotelu w centrum miasta, gdzie zlokalizowane jest biuro zawodów i start. W tym miejscu muszę przyznać, że bieg jest zorganizowany tak prosto, jak się tylko da. W pakiecie koszula bawełniana, kilka torebek różnych mieszanek herbaty i numer z chipem. Żadnego pasta party, żadnej ceremonii otwarcia, bez zbędnych ceregieli.

Na trasie tylko dwa punkty odżywcze – jeden w dolinie za pierwszym szczytem, przez który przebiega się dwa razy i jeden na końcówce biegu, 5 km przed Tromso. Dzięki temu supportująca nas Kasia miała wszystko w jednym miejscu. Zostawiam jej dwie paczuszki z żelami i kijki, które chcę zabrać na ostatnie podejście. Przypominam, bieg ma ok 48 km i 4800 m przewyższenia. Poniższy profil nie uwzględnia zmiany miejsca startu na centrum miasta i wydłużenia trasy.

Profil Tromso Skyrace (przed zmianą)

Start

Jestem bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Trudna, bardzo techniczna trasa i grań ekscytują mnie! Na Gran Paradiso cierpiałam – to był mój pierwszy bieg po 11 miesiącach bez startów i 9 miesiącach bez treningu, teraz czuję, że organizm już trochę się zaadoptował do wysiłku. Choć dla mnie kolejne ultra 3 tygodnie po 10-ciogodzinnym biegu jest i tak niewiadomą. Ale czuję się dobrze.

Ruszamy o 8 rano. 3 km po asfalcie przez miasto i dopiero potem pierwsza górka (ok 800 metrów). Oczywiście czołówka wystrzeliła, jakby to były zawody na 10 km, a nie 58 km i 4800 m przewyższenia. Ale ja mam plan na 10 godzin i jego się trzymam. Przy mocnej w tym roku stawce kobiet dawałoby mi 6-7 miejsce. Przez miasto biegnę w peletonie, dopiero na wąskiej ścieżce powstaje długi sznur zawodników. Nie ma za bardzo jak wyprzedzać, co mnie cieszy, bo nie zamierzam się spalać na początku. W takim pociągu biegaczy wbiegamy na pierwszą małą górkę. Po drodze jest parę zbiegów, na których w końcu mogę wyprzedzać. Trasa prowadzi utwardzoną ścieżką, zero trudności technicznych, najbardziej biegowy odcinek całych zawodów. Na pierwszym szczycie doganiam 3 kobiety, a wśród nich między innymi jedną z faworytek Megan Kimmel z USA. Na zbiegu trawiastym zboczem wyprzedzam kolejnych zawodników, w tym dwie kobiety. Trasa prowadzi grzbietem, ze wszystkich stron widać góry i morze. Jest pięknie. Przede mną widzę kolejne trzy dziewczyny. Zaczyna mi się bardzo podobać.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromsdalstinden

Po ok. 7 km zaczyna się strome podejście na pierwszą dużą górę – Tromsdalstinden (1238 m). Wszystkie dziewczyny przede mną wyciągają kije. Ja muszę sobie radzić bez nich. Przechodzę do marszu po dużych głazach, robi się tatrzańsko, trochę jak końcowe podejście na Sławkowski Szczyt, stromo i wielkie głazy. Gawędzę sobie z jednym z biegaczy, jest miło, szybko mija to podejście. Czuję się świetnie i przeczuwam, że to będzie dobry bieg. Zbocze wypłaszcza się i wbiegamy na grań. Jest tylko lekko do góry, ale ciężko się biegnie po nierównych skałach. Wybieram wariant po śniegu po prawej stronie grani. I tak, raz po skałach, raz po śniegu, dobiegam do szczytu. Cieszę się, pierwsze z trzech dużych podejść zaliczone w dobrej kondycji. Nie czuję zmęczenia. Mój plan jest taki, żeby przyspieszyć w drugiej połowie.

I tutaj zaczyna się teren, o którym nawet mi się nie śniło. Najpierw jest bardzo stromy zbieg po śniegu, niektórzy schodzą ostrożnie, inni zjeżdżają na butach, ja wybieram dupozjazd. Zatrzymuję się na skałach. Teraz mam przed sobą kamienie, czarne błoto, trochę traw, osypujące się piargi Jeśli znacie Tatry to jest tutaj o wiele trudniej niż słynny zbieg z Krzyżnego. Trzeba pokonać w takim terenie 800 metrów deniwelacji. 800 metrów w dół na 1,5 km! Garmin pokazuje pomiędzy 45 a 50% nachylenia. Ale ja lubię takie zbiegi i wyprzedzam tu parę osób.

Płacę jednak za ten zbieg i na dnie doliny moje nogi są jak z waty, czwórki dostały mocno w kość. Prawda jest taka, nawet jeśli trenuje kilkukilometrowe zbiegi, to raczej nie w tak stromym terenie. W dolinie na wypłaszczeniu mięśnie powoli dochodzą do siebie i zaczynam swobodnie biec, jakaś mniejsza górka i znowu w dół, a potem przeprawa przez rozlany górski potok. Nawet nie ma sensu go omijać, wbiegam do wody po kolana ze trzy razy. Robi się ciepło i po tym mocnym zbiegu czuję olbrzymią ulgę dla nóg!

Wydaje się, że teren w dolinie będzie już dość łatwy, ale nic z tego! Patrzę na zegarek, jestem na ok 500 m n.p.m., a punkt odżywczy jest prawie na 0. To oznacza kolejne 400 metrów w dół na krótkim odcinku (dokładnie 1,7 km). No i jest. Zbieg po błotnistej, wąskiej ścieżce, schowanej w wysokich trawach, tak stromy, że momentami zjeżdżam na tyłku łapiąc się czego się da, traw, korzeni, gałęzi, żeby tylko nie wylądować twarzą w błocie. Na kamienisty teren byłam nastawiona, takie błoto i tak strome zjazdy widzę pierwszy raz (może nie biegłam Rzeźnika, ale tam nie ma takich stromych zbiegów). Do tego robi się dość ciepło, pełno tu much i komarów. Ścieżka na szczęście się wypłaszcza, ale nic z tego, nie jest wcale łatwiej. Wąska ścieżyna prowadzi w wysokich trawach, prawie jej nie widać, trawy zasłaniają ukryte skały i korzenie, co chwilę wpadam po kostki w błoto, za chwilę znowu stromo, lecę w dół, przed upadkiem w błoto, znowu ratują mnie gałęzie drzew. Mam już serdecznie dość! Od kilkunastu kilometrów walczę z terenem i ani na chwilę nie jest łatwo. Po ok 2 kilometrach taplania się po kostki w błocie, wbiegam na dość suchą, miękką jak dmuchany materac łąkę, teraz otaczają mnie mchy, niskie trawy, wrzosowiska i niemrawe drzewka – całkiem inna sceneria niż jeszcze przed chwilą. Łapię rytm i odliczam minuty do punktu odżywczego.

Całą drogę w dół ze szczytu Tromsdalstinden świetnie widać na tym zdjęciu

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

W tle Tromsdalstinden. Pięknie widać trasę ze szczytu w dół. Widok z grani na Hamperokken. Foto Ian Corless

Biegnie mi się przyjemnie aż do momentu, gdy ukazuje się przede mną górski potok. Nawet się cieszę, bo buty znowu przybiorą swoje prawdziwe kolory, a nogi zaznają schłodzenia, tyle że za moment ścieżka skręca i znowu trzeba przekroczyć potok, tym razem prawie po pas, trzymając się powalonego drzewa. Kilian mówił wprawdzie na odprawie, że parę razy będziemy przekraczać górskie rzeki, ale naliczyłam już dobre 5 razy, do tego trzeba dodać 5 w drodze powrotnej, a nie wiadomo, co jeszcze przed nami! Dobiegam wreszcie do punktu w dobrym nastroju. Czuję się super, mam zapas sił. Gdy wbiegam, z punktu wybiegają dwie dziewczyny. Jest dobrze! Biorę żele od Kasi, zostawiam zbędną kurtkę i rękawiczki, piję ciepłą herbatkę i wybiegam zadowolona. Mam za sobą 23 km i ok 1800 metrów w pionie.

Tromso Skyrace 2017, Hamperokken. Foto Ian Corless

Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

Hamperokken

Pierwszą dziewczynę szybko wyprzedzam na podejściu, za chwilę doganiam kolejną i idę jakieś 100 metrów za nią. Wspinam się teraz na kolejny, najwyższy i najtrudniejszy szczyt Hamperokken (1404 m). W sumie mam ok 1400 metrów podejścia na 6 km. To o 300 metrów więcej niż na Rysy z Morskiego Oka na krótszym odcinku, do którego zalicza się jeszcze dwukilometrowa, skalista i eksponowana grań.

Najpierw pokonuję trawiasto-gliniaste, strome zbocze, gdzie doganiam i wyprzedzam dwóch biegaczy. Dziewczyna przede mną, zauważywszy mnie, zdecydowanie przyspiesza. Nie tracę jej jednak z oczu. Teren robi się coraz bardziej skalisty, przede mną widać coraz wyraźniej czekającą mnie grań. Gonię zawodniczkę przede mną, która ciągle przyspiesza, wbiega już na grań i chwilami znika za skałami. Ja też jestem już na grani. W między czasie pogoda się zmienia, robi się pochmurno i trochę mroczno. Nie lubię takiej zmiany w górach, nawet w Tatrach, gdzie znam prawie każdy kamień. Wtedy słyszę nadlatujący helikopter. Zbliża się i krąży przy grani, oddala się i znowu zbliża. Przed wejściem na ostrze grani mijam dwie osoby, które każą mi uważać. Mają dziwnie smutne miny. Zastanawiam się, po co helikopter? Może ktoś utknął w trudnym terenie i boi się zejść? Pokonuję grań najszybciej jak potrafię, staram się nie skupiać na ekspozycji, choć nie powiem, momentami trochę się boję.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

I wtedy dostrzegam przed sobą dziewczynę, tą, która przede mną uciekała, a teraz cofa się w moim kierunku. To Megan Kimmel. „Co się dzieje?” Pokonuję trudniejszy odcinek, trzymam się rękoma skał na ostrzu grani i szukam stopni na stopy. Pode mną spora ekspozycja, patrzę w dół. O kurwa. Już wiem skąd ten helikopter. 30 metrów pode mną leży nieruchomo dziewczyna, blondynka ze związanymi, długimi włosami, ma zamknięte oczy, różową spódniczkę. Poznaję ją z pierwszej części biegu. Jest owinięta w folię NRC, przy niej dwie osoby (jak się potem okazało Martina Valmassoi i Ian Corless, którzy robili zdjęcia na grani). Helikopter wisi kilkadziesiąt metrów dalej nad łagodnym stokiem, w kierunku poszkodowanej idą ratownicy. Dwie biegaczki stoją na grani i wygląda na to, że nie mają zamiaru biec dalej. Czy były świadkami wypadku? Jestem przerażona, a w głowie milion pytań bez odpowiedzi. Czy ta dziewczyna żyje? Dlaczego nie przerwano biegu? Co robić? Biec dalej, nie biec? Patrzę przed siebie. Nad granią kłębią się chmury, robi się szaro i zaczyna kropić deszcz. Szczyt jest jeszcze daleko, jakieś 1,5 km szaro-czarnej grani. Robi mi się zimno, a moja wiatrówka została daleko w dolinie.

Tromso Skyrace 2017, Hamperokken. Foto Ian Corless

Hamperokken. Foto Ian Corless

Ciąg dalszy jutro.

A tak wygląda przejście grani

Zdjęcia Ian Corless

]]>
https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/feed/ 7