zawody – BIEGAM W GÓRACH https://biegamwgorach.pl treningi w Tatrach, bieganie w górach i w terenie, biegi górskie, obozy biegowe w górach, Sat, 22 Sep 2018 08:58:05 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.6.2 Wyrypa po szkockich graniach https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/#respond Tue, 11 Sep 2018 07:35:47 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8064 Z jakim nastawieniem jadę do Szkocji na tygodniowy urlop pod namiotem? Czy czegoś się boję przed biegiem? Dwa razy rezygnowałam z tego startu, będąc już na liście i z biletami lotniczymi w kieszeni. Tym razem chcę zamknąć pewien rozdział.

W 2016 nie zregenerowałam się po KIMA, w zeszłym roku miałam traumę po Tromso, gdy z eksponowanej grani, parę minut przede mną, spadła amerykańska biegaczka z teamu The North Face, Hillary Allen. Cudem przeżyła, przeszła kilka operacji, na szczęście już biega i wróciła do świetnej formy.

To miał być jeden z moich głównych startów, ale w sporcie nigdy nie jest idealnie. Po całkiem niezłym lipcu i dobrym biegu w Aladaglar Sky Trail znowu mam dołek. Od ponad dwóch lat mam na przemian dobre okresy i tygodnie/miesiące totalnego osłabienia. Dzięki pomocy świetnej dietetyczki Jagody Podkowskiej (Blueberry Health & Diet) udało się zdiagnozować zapalenie jelita i kandydozę – niewątpliwą przyczynę moich problemów. Przeszłam leczenie, ale ciągle jest coś nie tak. Teraz robię kolejne badania. Plus tej sytuacji jest taki, że tak wiele przeszłam i tyle tysięcy wydałam na różne badania i terapie, że stałam się specjalistką od dolegliwości, jakie mogą przytrafić się biegaczom. Wkrótce napiszę o tym więcej.

Ale wracajmy do Glen Coe. 52 km i 4750 m przewyższenia, techniczne i eksponowane granie (III stopień scramblingu), pionowe podejścia, techniczne zbiegi, kamienie, błoto, mokro i zimno. Jeszcze dwa lata temu obawiałam się tego terenu, ale w międzyczasie zdobyłam sporo nowego doświadczenia. Ostatnie przygody w Tatrach na Martince i wspinanie w Turcji dały mi dużo pewności w scramblingowym i rzęchowatym terenie z lufą pod nogami.

Glen Coe Skyline 2016 profil trasy

Profil trasy Glen Coe Skyline

W ciągu ostatnich 3 tygodni przebiegłam 64 km, więc łatwo nie będzie. Po niedzielnym mocniejszym treningu nogi bolały mnie jak po zawodach. W tygodniu przed zawodami postanowiłam już nic nie biegać.

W niedzielę pobiegnę na maksa moich możliwości, na jakie będzie mnie tego dnia stać. Będę robić swoje, bez oglądania się na inne dziewczyny, które w biegach Pucharu Świata Skyrunning zawsze są mocne. Podstawowa zasada na ultra to trzymać się odpowiednich stref. Ścigać się można pod koniec, jak zostanie sił. Dobrze, że mamy Marcina Świerca, świetnego taktyka, od którego można się uczyć. Jak już jestem przy UTMB, to właśnie ten bieg jak żaden inny pokazuje, że ściganie się o prowadzenie przy tak długim dystansie, może mieć kiepskie skutki. Adrenalina, emocje, na początku jest siła i moc, ale czy wystarczy na cały dystans? Pięknie powiedział Robert Karaś po zdobyciu MŚ w potrójnym ironmanie. „W takich wyścigach wygrywa najmądrzejszy, a nie najlepszy”.

Wracając do mojego biegu. Nie będzie łatwo. Nie dość, że nie mam życiowej formy, to jeszcze prognozy nie są najlepsze. Śnieg z deszczem na eksponowanej grani? Tego jeszcze nie było. Czy się boję? Raczej nie. Jestem niesamowicie ciekawa trasy i warunków. Tego, jak sobie poradzę. Będzie bardzo ciężko, ale ja to lubię.

Jestem zdania, że to trudne doświadczenia cię kształtują, to dzięki przekraczającym twoją wyobraźnię wyzwaniom, poznajesz siebie. Bo czego dowiesz się o sobie siedząc na kanapie i pijąc piwo?

Dlatego nie dziwcie się też, że do deszczowej Szkocji jadę pod namiot i nie wypożyczam samochodu. Lubię takie przygody. Lubię, kiedy nie jest łatwo, lekko i przyjemnie. Po takich doświadczeniach doceniam swoje cztery kąty, wygodne łóżko i wszystko, co mam.

Tym startem zamknę pewien rozdział mojego biegania, udział we wszystkich ekstremalnych biegach serii Skyrunning. Po Glen Coe zabieram się za nowe projekty. Będzie ciężko, przygodowo i ekstremalnie!

Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless

Zdjęcia: Ian Corless

I jeszcze coś o sprzęcie, jako ciekawostka, bo organizatorzy przebili wymogi na UTMB

Wymagany sprzęt, który zabieram

  • kurtka wodoodporna ATTIQ z membraną 20 tys.
  • spodnie wodoodporne ATTIQ – uszyte specjalnie dla mnie 🙂
  • koszulka Pro-Tech – zamierzam w niej biec, jeśli pogoda pozwoli. Na razie ma być zimno i padać, w górach podobno śnieg
  • koszulka z długim rękawem – jako dodatkowa wymagana bluza, mam nadzieję, że przejdzie weryfikację
  • spodenki Pro-Tech – a jak będzie zimno, długie legginsy
  • buty Adidas Adizero XT Boost – z niezawodną na mokrej skale podeszwą Continental, wbudowanym stuptutem, dobrym bieżnikiem, lekkie, z niewielką amortyzacją, wydają się idealne na szkockie warunki. Szkoda, że Adidas wycofał je z produkcji
  • kamizelka CamelBak Ultra Pro Vest
  • zegarek garmin fenix 5 – pierwszy test na zawodach
  • czołówka Petzl e+lite – leciutka (25 gramów), ale nie daje za dużo światła, organizatorzy sami ją polecają dla szybszych zawodników, więc musi przejść
  • koc ratunkowy (survival bag), folia NRC nie wystarczy
  • mapa
  • czapka i rękawiczki
  • kijki Mountain King Trail Blaze Skyrunner (niewymagane, ale biorę)
  • jedzenie – tym razem tylko 12 żeli i kilka batonów, na trasie jest tylko 1 punkt odżywczy, a ja na dzień dzisiejszy nie mam supportu, także 1 kg żarcia trzeba będzie dźwigać (i szybko jeść)

Ten filmiki fajnie pokazują szkocki klimacik i techniczne trudności

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/feed/ 0
Turcja jest moja! https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/ https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/#comments Fri, 17 Aug 2018 08:58:25 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7930 Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

To był jeden z moich najtrudniejszych biegów. Strome podejścia na granicy wspinaczki, strome zbiegi w sypiących się piargach, wysokość powyżej 3000 m n.p.m., duże przewyższenie. Zwykły maraton ma nie więcej niż 2100 m, a tu było tyle na pierwszych 14 km. 47 km i 3900 metrów w słońcu i w piargu. Witajcie tureckie góry! Może trochę przez pokorę wobec trasy i terenu, niewiadomą, jak zareaguję na duży wysiłek na wysokości, wyszedł mi jeden z lepszych startów. Wszystko zagrało. Aklimatyzacja, odpoczynek przed biegiem, odżywianie i nawadnianie, rozłożenie sił.

Przed startem

O moich lipcowych treningach pisałam w tym wpisie. Wcześniejsze moje trenowanie było bez ładu i składu, a biegać zaczęłam w połowie kwietnia, mając jeszcze 3 tygodnie chorobowego w czerwcu.

Moje przedstartowe przygotowania wyglądają na bardzo profesjonalne, choć prawda jest taka, że cały wyjazd do Turcji miał być głównie przygodą i zbieraniem doświadczenia w wyższych górach. Z perspektywy wyniku widzę, że zrobiłam po prostu bardzo dobrą aklimatyzację i wstrzeliłam się z liczbą dni gnuśnienia na kampingu przed zawodami. To był jednak spontaniczny eksperyment z wielką niewiadomą.

Wspinanie na wulkan Erciyes 3918 m n.p.m. Turcja

Wulkan Erciyes 3918 m n.p.m. Turcja

Nie planowaliśmy jechać do Turcji na dwa tygodnie przed zawodami. Jednak gdy zobaczyłam ceny biletów, a potem poczytałam o górach Aladağlar, stwierdziłam, że muszę tam jechać na dłużej.

O tym, co planujemy zrobić przed startem pisałam tutaj. Start miał być tylko wisienką na torcie. Zrealizowaliśmy plan w 100% albo i więcej.

Weszliśmy na wulkan Erciyes, 3918 m n.p.m. na 10 dni przed zawodami. Wchodziliśmy wschodnią granią, gdzie można było pobiegać na wysokości ponad 3500 m, a na końcowy pipant wspięliśmy się w kruchej skale o trudnościach IV IUAA. Teren przed wejściem na mniejszy wierzchołek Erciyes był bardzo trudny, obejście turni w grani zajęło nam grubo ponad dwie godziny, do tego doszło motanie stanowisk i ubezpieczanie drogi na wierzchołek, zjazd, a na koniec trudne zejście żlebami w sypiącym się spod nóg terenie. Wszystko to sprawiło, że spędziliśmy na wysokości pomiędzy 2300 a 3900 m ponad 10 godzin. Zrobiliśmy tego dnia 17 km i 1800 m przewyższenia. Powyżej 3500 m n.p.m. czułam się świetnie, nie bolała mnie głowa, nie miałam zawrotów, jednak nie wchodziłam na mocniejsze obroty, podchodziłam mocno, ale raczej w tlenie.

Głowa zaczęła mnie boleć, gdy już byliśmy praktycznie na dole, a przez kolejne dwa dni byłam osłabiona. Dowiedziałam się więc, że na wysokości radzę sobie całkiem dobrze, ale mój organizm dłużej do siebie dochodzi po zejściu na niziny. Nasze niziny to było miasto Kayseri, położone na ok 1100 m n.p.m. u północnego podnóża Erciyes. Dwa dni po wejściu na wulkan przenieśliśmy się w góry Aladağlar. Pierwszą noc spędziliśmy na najniższym kampie w Demirkazik na wysokości nieco ponad 1600 m n.p.m., a potem przenieśliśmy się wyżej.

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Obóz w Celikbuyduran 3350 m n.p.m., góry Aladağlar

Tego nie planowaliśmy, ale czułam, że spanie na wysokości powyżej 3300 m n.p.m. dobrze nam zrobi, no i z samego rana będziemy mogli na lekko zaatakować okoliczne szczyty. Tak więc na tydzień przed zawodami spałam dwie noce na 3350 m, weszłam dwa razy na lekko i szybko na Emler, 3723 m (pierwszy szczyt na zawodach) i wspięłam się na Kizilkayę, 3767 m. Tempo było wolne, bo szliśmy z poznanymi w obozie Turkami, jeden wyciąg, jeden zjazd, więc na wysokości powyżej 3500 m byłam kilka godzin.

Głowa, podobnie jak po Erciyes bolała mnie wieczorem pierwszego dnia w naszym obozie i całą noc, by w niedzielę rano nie dawać już o sobie znać. Na Emler i Kizilkayę wchodziło mi się super, bez zadyszki, zawrotów głowy czy innych rewolucji.

Z gór zeszliśmy do Demirkazik w poniedziałek w południe. To był zbieg 15 km z około 10 kg plecakiem. Bardzo chcieliśmy wejść na piękny szczyt Demirkazik, którego piękną ścianę codziennie oglądaliśmy a to z innych szczytów, a to ze wsi Demirkazik. Da się tam wejść bez liny, ale może się przydać do zjazdów. Nie chcieliśmy jednak ryzykować długiej wycieczki na 3-4 dni przed zawodami, zwłaszcza, że po zejściu z gór byłam przez dwa dni osłabiona.

Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy. Piargi, piargi, piargi…

Zostały 4 dni, żeby porządnie odpocząć. Był upał i starałam się unikać słońca jak ognia. A i tak byłam już nieźle spieczona. Czułam osłabienie spaniem na wysokości, znużenie nicnierobieniem, rozleniwienie słońcem i spaniem po 11 godzin. Kompletnie nie wiedziałam, co będzie w dniu zawodów. Nie miałam siły, żeby potruchtać chociaż 5 km i zrobić parę rytmów, co jest moim zwyczajem przed każdymi zawodami. Zwykle jeszcze we wtorek robię mocny, krótki trening (2-3 zakres), ale teraz nie miałam na to kompletnie siły.

Dużo jadłam, piłam po 5 litrów wody dziennie, zero kawy, a od środy zaczęłam pić ALE Gainer – odżywkę węglowodanowo-białkową, mój stary zwyczaj, gdy jeszcze biegałam płaskie maratony i teraz sobie przypomniałam, że warto się tak ładować też przed startami górskimi.

Myślałam, że zniosę jajko. Do czwartku na kampie byliśmy zupełnie sami. Nawet pan z recepcji, z którym porozumiewaliśmy się na migi, dał nam klucz do budynku, korzystając z tego, że jesteśmy i nie było go całe dnie. W Demirkazik jest tylko jeden lokalny sklepik, który odwiedzaliśmy raz dziennie, kilkadziesiąt domów, dwa puste schroniska i nasz kamping. Jedynym zajęciem było spanie, jedzenie, chowanie się przed słońcem i robienie przepierki. Kamil studiował mapę i trasę zawodów, stresując się limitami, ja obrabiałam fotki.

Przełęcz nad Celikbuyduran, Aladağlar National Park, Turcja

Przełęcz nad Celikbuyduran

W czwartek zaczęli zjeżdżać się organizatorzy i zawodnicy. Był zorganizowany catering, z którego korzystaliśmy. Wreszcie zaczęło się coś dziać. Wypadłam z letargu i od razu poczułam się lepiej. Przybywało namiotów, samochodów, rozstawiono różne stoiska. Zrobił się harmider. Zwinęłam swój namiot a Kamil miejscówkę pod chmurką i przenieśliśmy się do pokoju schroniskowego. Żółte ściany, niebieska pościel, smród w łazience i trup w szafie. Żartuję, w szafie też śmierdziało. Ale za to był widok na góry i nie musiałam już zjeżdżać w nocy z maty na glebę.

Na wspólnych posiłkach poznawaliśmy nowych ludzi, dla jednych był to debiut w tak trudnym biegu, inni byli weteranami, którzy biegli wszystkie edycje. Kamil przedstawiał się jako dziennikarz sportowy, więc wszyscy do niego lgnęli, zostawiali kontakty, opowiadali o naszym biegu i innych zawodach w Turcji. Na kilka zostaliśmy zaproszeni 🙂 Zajadaliśmy się smacznym tureckim żarciem, arbuzami i melonami. W takiej atmosferze nie było czasu stresować się sobotnim startem.

Do tego stopnia „zapomniałam”, że startuję, że w piątek wieczorem najadłam się soczewicy i surówki z kiszonej cebuli z papryczkami chilli. Nie powiem, że nie bolał mnie brzuch, gdy próbowałam zasnąć. Pobudka o 3 w nocy, więc 4 godziny kiepskiego snu musiały wystarczyć.

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Celikbuyduran 3350 m n.p.m. Aladağlar National Park

Trasa

Trasa liczyła 47 km i 3900 m przewyższenia (według ITRA, według organizatorów 3500 m+). Startowaliśmy z 1600 m n.p.m. i przez 14 km był tylko podbieg – 2100 metrów w pionie. Najpierw biegliśmy 7 km szutrem, gdzie dało się jeszcze biegać, a co niektórzy mocno pocisnęli. Ten pierwszy odcinek był w zupełnej ciemnicy.

Po około godzinie, gdy zaczęło świtać wbiegaliśmy w góry, stromo po piargach i kamieniach. Przecisnęliśmy się przez górki wąwóz, jeszcze parę stromych podejść i wbiegaliśmy na mały płaskowyż powyżej 3000 m n.p.m. wciśnięty między pięknymi pomarańczowymi ścianami. Kawałek wyżej był pierwszy punkt w Celikbuyduran, tam gdzie tydzień temu spaliśmy, a potem sztajcha na Emler – 3723 m. Od podejścia z przełęczy na Emler biegłam już do końca w pełnym słońcu.

Z Emlera biegło się kawałek granią, gdzie nieco zboczyłam z trasy w dół, i z powrotem wróciłam na grań. Znowu zbieg – oczywiście po piargach, częściowo poza jakąkolwiek ścieżką. Na dole na płaskowyżu powyżej 3000 m n.p.m. stał kolejny punkt odżywczy. Dalej trasa prowadziła lekko pod górę, wąską ścieżką między kamieniami. I kolejna piarżysta sztajcha na MTA 3517 m. To było bardzo strome podejście.

Emler 3723 m n.p.m. Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy, Emler 3723 m n.p.m.

Z MTA był techniczny zbieg po kruchej skale i… piargach, momentami z ekspozycją, gdzie stały tabliczki „Danger”. Bardzo wolno tu zbiegałam i pierwszy raz korzystałam na zbiegu z kijków. Dalej znowu potem parę kilometrów płaskowyżem z podbiegami, kolejny punkt i strome podejście na ostatni szczyt 3367 m. Tutaj miejscami to już było wspinanie. Szło się po osypujących się piargach i kamieniach, trzeba było łapać się skał, żeby nie zjechać z lawinką kamieni w dół.

Ze szczytu miał być już tylko 14-km zbieg, ale po drodze znalazło się parę podbiegów, w tym jedno strome podejście, gdzie trzeba było używać rąk. Na tym odcinku były jeszcze dwa punkty odżywcze. Wydawało się, że ostatnie 7 km w dół to będzie już wygodna biegowa ścieżka, ale gdzie tam. Znalazło się jeszcze parę podbiegów i 2 km w dół tak stromym terenem, że prawie nie mogłam zbiegać. Musiałam biec na palcach, bo na pięcie czułam już wielki bąbel, a zbieganie na palcach powodowało wrzynanie kamyków w paznokcie. Ślizgałam się, bo bieżnik w moich butach zdarł się prawie do zera. Wąska ścieżka wiodła między wielkimi ostami, co nie ułatwiało zbiegania.

Aladağlar Sky Trail 2018, Direktaş, ponad 3000 m n.p.m.

Punkt w Direktaş, ponad 3000 m n.p.m.

Trasa w górach była oznaczona tylko kamiennymi kopczykami! Gdy biegłam sama, nie widząc nikogo za sobą ani przed sobą, zastanawiałam się, czy poruszam się w dobrym kierunku. Na szczęście poza punktami byli porozstawiani wolontariusze, na płaskowyżach i na szczytach, którzy mierzyli czas i sprawdzali, czy wszyscy są na trasie. W dwóch miejscach lekko pomyliłam trasę. Na Emlerze i pod koniec, na ostatnim zbiegu zasugerowałam się namiotami pastuchów, myśląc, że to punkt odżywczy, źle skręciłam, ale na szczęście zawrócił mnie zawodnik, którego chwilę wcześniej wyprzedziłam.

Jak na bieg bez widocznych oznaczeń, często poza ścieżkami, do tego biegnąc bez tracka i w czołówce, gdzie były spore odległości między zawodnikami, mogę być z siebie dumna, że nie zaliczyłam większej zguby!

Taktyka

To były jedne z moich lepiej rozegranych zawodów. Nie wiedziałam, jak mój organizm zareaguje na wytężony wysiłek, bez przystanków, na wysokości. Dlatego zaczęłam naprawdę bardzo wolno. Pierwsze 7 km po szutrowej drodze lekko pod górę biegłam w górnej granicy 1 zakresu, nie chciałam się zakwasić. Gdy weszliśmy w góry i zaczęły się strome podejścia po piargach ruszyłam mocniej, ale dużą część pracy przerzuciłam na ramiona – pierwszy raz tak mocno na zawodach pracowałam kijkmi. I pierwszy raz największe zakwasy miałam nie w nogach, ale w plecach i ramionach!

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Utrzymywałam stałe, żwawe tempo przez większość trasy. Nie szarpałam, nie kilianowałam na zbiegach. A mimo to przesuwałam się w stawce i wyprzedzałam kolejnych facetów. Jak się okazało na mecie, aż dziesięciu, czego nawet nie zauważyłam. Być może siedzieli zmęczeni w cieniu przy punktach odżywczych, na których brałam tylko wodę i leciałam dalej.

Nawet jakbym chciała, to nie mogłam poszaleć na zbiegach, co było po części winą butów. Wzięłam Adidasy Terrex Agravic, które są bardzo dobre na litą skałę, ale nie na miałkie piargi. Zbyt mało agresywny bieżnik sprawiał, że na zbiegach po prostu się ślizgałam. Do tego stopnia, że musiałam na najbardziej stromych fragmentach używać kijków. Ale może właśnie dzięki tym w miarę spokojnym zbiegom miałam naprawdę dużo siły na bardziej płaskich, przebieżnych fragmentach i pod górę.

Największy kryzys miałam na drugiej górze, stromym podejściu na MTA (3517 m). Szłam praktycznie na samych kijach. Ale inni musieli cierpieć jeszcze bardziej, bo minęłam tam dwóch gości słaniających się na nogach i przysiadających na grani. Zjadłam kilka żeli z kofeiną i odzyskałam siły przed kolejnym, ostatnim podejściem.

To było najtrudniejsze podejście, miejscami prawie pionowe, trzeba było łapać się skał, a spod nóg sypały się piargi. Zrobiłam je w około 40 min, podchodząc tak szybko, jakbym dopiero zaczęła zawody. Cały zapas energii, który magazynowałam przez większość biegu, wykorzystałam właśnie tutaj. Na szczycie dogoniłam kolejnego zawodnika.

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Zostało 14 km zbiegu, miejscami w trudnym piarżystym terenie z kilkoma podbiegami i jednym stromym podejściem. Zrobiłam je w około 1:30, dokładnie tyle, ile sobie zakładałam w najbardziej optymistycznym wariancie. I tak naprawdę był to dla mnie jeden z najtrudniejszych do zniesienia odcinków. Czułam już, że coś dzieje się na mojej pięcie i musiałam zbiegać praktycznie na palcach. Czasami zapadałam się po kostki w piargu i nie było sensu co chwilę zatrzymywać się i wysypywać kamyki z butów. Gdy raz to zrobiłam, okazało się, że mam masę kamyków w skarpetkach i z bólem na twarzy leciałam dalej, a te kamienie wrzynały mi się w paznokcie.

Na mecie miałam wrażenie, że dobiegłam ze sporym zapasem, zbyt oszczędzając się na zbiegach. Ale może właśnie tak powinno biegać się ultra. Bo najgorsze co można zrobić, to zajechać się na początku i słaniać się w drugiej połowie, co niestety też mi się zdarzało.

Ciekawie wygląda analiza międzyczasów pierwszej 15-tki. Widać, jak zyskiwałam na przewadze w kolejnych punktach, a ci, którzy na początku byli 15 minut przeze mną, stracili na mecie ponad godzinę. Dokładnie tak sobie myślałam, gdy biegłam pierwszy łatwy odcinek. Nic mi nie da, jak zrobię go o 5-10 minut szybciej, a mogę przez większe tempo zakwasić się tak, że nie odzyskam sił na resztę dystansu.

Wyniki

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Odżywianie i nawadnianie

Wzięłam ze sobą 20 żeli, zakładając, że będę jeść żela co pół godziny. Mało osób przestrzega tej zasady, że powinno się przyjmować 300 kcal na godzinę. 2 żele na godzinę to i tak za mało. Liczyłam, że będę biec około 9 godzin.

Zjadłam w sumie 17 żeli. Od 1 godziny jadłam co pół godziny bardzo się pilnując, a na ostanie 15 km wcinałam ile się da. Te żele bardzo mi ciążyły, ważyły ponad 1 kg, więc chciałam szybko się ich pozbywać. Gdybym biegła dłużej niż zakładałam, miałam w planie korzystanie z bufetów. Ale na szczęście nawet nie wiem, co tam serwowali 😉

Na pierwszy 12-km odcinek pod górę (do pierwszego bufetu) wzięłam 1 litr wody z węglowodanami i aminokwasami (ALE Gainer). Było zimno, więc wypiłam to w jakieś 2 godziny. Potem na każdym bufecie brałam litr wody, a od ok 30 km również colę. Było 6 punktów z piciem, ostatniego nie korzystałam, więc jeśli dobrze liczę, wypiłam około 6 litrów płynów. Nie jest to dużo, jeśli weźmie się pod uwagę wysokość, na której człowiek szybciej się odwadnia i słońce, które dawało popalić non stop od godziny 7. Byłam 6 godzin na otwartym słońcu bez żadnej chmurki na niebie! Ale przez kilka dni przed zawodami bardzo dbałam o nawadnianie, pijąc ok 5 litrów, w tym elektrolity. Nie czułam się odwodniona w trakcie, ani po biegu. Dodatkowo żele ALE mają trochę więcej wody niż inne, można je jeść bez popijania. 20 żeli waży więcej, ale lepiej wchodzą i minimalnie nawadniają.

Zjadłam też parę tabletek z sodą, potasem, wapniem i magnezem (ALE HydroSalt), a o 3 rano przed biegiem dwa małe kawałki bułki z miodem i herbatę. To wszystko.

Aladağlar Sky Trail 2018

Fot. Aladağlar Sky Trail 2018

Sprzęt

To będzie długi akapit, bo sprzętu trzeba było nabrać na jak wyprawę co najmniej w zimowe Alpy!

Aladağlar Sky Trail 2018

Na mecie Aladağlar Sky Trail 2018

Podsumowanie

Jestem bardzo zadowolona z tego startu, i nie tylko dlatego, że byłam 5 open, ale myślę, że nabiegałam całkiem dobry czas. Poprawiłam o 34 minuty rekord trasy Nathalie Mauclair. Patrząc na nasze międzyczasy, to do drugiego punktu kontrolnego biegłyśmy prawie identycznie (3:00 na Emler i 3:30 w Direktaş), potem już przyspieszałam i zwiększałam wirtualną przewagę. Na MTA byłam o 10 minut szybciej, a na ostatnim szczycie 38 minut, zwolniłam na zbiegu, gdzie już cierpiały moje stopy. Ktoś powie, że to były inne zawody. Niech sobie mówi co chce, ja się cieszę 🙂

Jestem zadowolona, bo zadziałał eksperyment z aklimatyzacją, dobrze odpoczęłam przed biegiem i idealnie rozłożyłam siły. To cenne doświadczenie, które mam nadzieję zaprocentuje na kolejnych startach. 16 września biegnę Glen Coe Skyline, 52 km i 4750 m.

Aladağlar National Park, Turcja

Rekonesans trasy, pierwszy górski wąwóz

Zdjęcia: Kamil Weinberg, Aladağlar Sky Trail 2018.

]]>
https://biegamwgorach.pl/turcja-jest-moja/feed/ 1
Aladağlar Sky Trail – górale z nizin na wysokościach https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/ https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/#respond Fri, 27 Jul 2018 09:18:20 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7820 Aladaglar Sky Trail to 46 km, prawie 4000 m przewyższania, połowa biegu na wysokości 3000-3700 m, na sam początek ponad dwa tysiące metrów podejścia na najwyższy punkt trasy 3723 m, gorąco, skaliste podejścia, piarżyste zbiegi w tureckich górach Antytaurus (turecka nazwa Aladağlar). Punkty w skali „mountain level” według ITRA – 14! Nasz najtrudniejszy bieg – Ultra Granią Tatr ma dla porównania 8 punktów. Jedna kompletna niewiadoma, jak będzie wyglądać trasa i jak mój organizm zareaguje na wysiłek na takiej wysokości.

Bardziej od wysokości boję się jednak czego innego. Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że źle znoszę bieganie w upałach. W Demirkazik, tam gdzie będziemy mieć bazę i start biegu na wysokości 1600 m jest obecnie ok 30 stopni i lampa. Start biegu jest o 4:30 i będzie tylko wyżej. Ale na najwyższym punkcie trasy 3700 jest obecnie 16-17 stopni! Czyli na 3000 m jakieś 20. Chłodno na tym biegu nie będzie.

Aladağlar Sky Trail 2016

Fot. Arzu & Derya Duman, Aladağlar Sky Trail 2016

Zawody to nie wszystko

Jak to ja, nie lubię tak po prostu lecieć na drugi koniec świata na zawody. Postanowiliśmy z Kamilem (bo z nim jadę) poznać trochę okolicę i przy okazji, zaaklimatyzować się – i do wysokości i do upałów. W poniedziałek lądujemy w Kayseri w 35-stopniowym upale! Na wysokości ponad 1000 metrów.

Zanim dotrzemy do naszej docelowej miejscowości Demirkazik, położonej na wysokości 1600 metrów wioski u podnóża gór Antytaurus, wchodzimy o nieczynny wulkan Erciyes Daği, 3917 m. Nie będzie to zwykła biegowa wycieczka, bo po pierwsze nie znamy terenu, a tam nie ma żadnego szlaku turystycznego, po drugie końcówka podejścia jest raczej wspinaczkowa i zabieramy linę, uprzęże, karabinki i pętle. Ostatnie kilkanaście metrów podejścia to trudności wspinaczkowe III-IV UIAA.

Jak już się pobawimy we wspinaczkę, jedziemy busami do Demirkazik. Ale nie lądujemy w hotelu czy nawet w pensjonacie! Bierzemy plecaki, namioty, butle z gazem, zapasy jedzenia i ruszamy w góry! Gdzie dokładnie, jeszcze nie wiemy, ale gdzieś wyżej na ok. 2000 m jest dzikie pole namiotowe z dostępem do wody. To będzie nasza baza wypadowa do kolejnych wycieczek. Chcemy uderzyć na:

  • Demirkazık, 3756 m – najwyższy a według nowszych pomiarów drugi szczyt pasma Aladağlar, wejdziemy tam trasą zawodów, w kopule szczytowej trudności ok. III UIAA, zabieramy więc sprzęt wspinaczkowy
  • Kızılkaya, 3771 m – według nowszych pomiarów najwyższy szczyt pasma. Idziemy najpierw robiąc rekonesans trasy biegu w kierunku przełęczy Çelikbuyduran (3362 m), stamtąd bieg prowadzi na Emler (3723 m) – trzeci szczyt pasma, a my po skałach wejdziemy na Kızılkaya, trudności ok. III UIAA
  • Jak starczy nam czasu może wejdziemy jeszcze na Emler 3723 m.

Przed biegiem wracamy na „niziny”, czyli do bazy zawodów w Demirkazik. Sam bieg to będzie tylko wisienka na torcie całego wyjazdu i wszystkich przygód, jakie czekają na nas w tych dzikich i obcych górach.

Bądźcie czujni, bo przed biegiem wrzucam na mojego fanpage’a konkurs! Start 11 sierpnia.

Aladağlar Sky Trail 2016

Fot. Aladağlar Sky Trail 2016

Co zabieram na dwa tygodnie górskich przygód

Może jesteście ciekawi, co spakowałam na dwa tygodnie łażenia po górach, biwakowania i zawody do 55-litrowego plecaka!

  • na biwak: namiot, mata do spania, śpiwór, składany kubek, ręcznik
  • w góry: uprząż, kijki składane karbonowe, kask, czołówka (linę i karabinki bierze Kamil)
  • buty: Adidas Terrex Agravic, Agravic Speed, sandały Merrel
  • kurtki: lekka puchówka, kurtka z membraną 10 tys (wymagana na zawody), wiatrówka
  • spodnie: lekkie spodnie przeciwwiatrowe, 2 pary długich legginsów
  • bluzy: jedna ciepła bluza
  • bluzki: z długim rękawem (2), z krótkim (5), bokserki (4), rękawki
  • spodenki: krótkie spodenki (2), spódniczka biegowa
  • opaski na głowę, buffy, czapeczka, rękawiczki, opaski kompresyjne
  • kamizelka biegowa CamelBak Ultra Pro Vest i Nano Vest, flaski (3)
  • pas biodrowy ATTIQ
  • Garmin
  • Gopro Hero 6
  • telefon, laptop 😉
  • powerbanki (2)
  • okulary (2)
  • żele na zawody, suplementy: białko z węglowodanami, BCAA, wit. C, probiotyki
  • ketonal, aspiryna, bandaż, folia NRC
  • krem z filtrem 30!
  • paszport

Na koniec chciałam krótko podziękować za wsparcie moim sponsorom:

Dzięki Kasia za pożyczenie plecaka!

Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016 Aladağlar Sky Trail 2016

Zdjęcia: Aladağlar Sky Trail 2016, Arzu & Derya Duman Photography

]]>
https://biegamwgorach.pl/aladaglar-sky-trail/feed/ 0
Memoriał Józefa Psotki – lubię się nie ścigać https://biegamwgorach.pl/memorial-jozefa-psotki/ https://biegamwgorach.pl/memorial-jozefa-psotki/#respond Fri, 20 Oct 2017 12:00:42 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6986 XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Rohatka

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Rohatka

Dlaczego tak bardzo mi się spodobało? Bo piękne, jesienne i zarazem ośnieżone Tatry? Serdeczna atmosfera i przemili ludzie? Bo było fajnie ściganie? Bo właściwie nie było ścigania?

Było ściganie i nieściganie. Lubię się ścigać. Ale jeszcze bardziej lubię się nie ścigać, po prostu być w górach. Kocham przygody, lubię się bać i czuć się odważna, pokonywać wyzwania i trudności. Uwielbiam przestrzeń. Nieskończenie piękną przestrzeń. Przestrzeń, w której mogę iść szybko albo wolno, mogę dawać z siebie wszystko albo spokojnie pokonywać skalne trudności, w której jestem zupełnie sama i boję się dzikich zwierząt, albo jestem z ludźmi, takimi jak ja.

Dlatego pokochałam te zawody.

Zapisałam się po tygodniowym przeziębieniu. Przez dwa tygodnie zrobiłam dwa treningi. Tydzień przed – krótki mocny cross i dwa dni przed – 6 km i przebieżki. To nie było mądre, ale nie mogłam nie wystartować. Od trzech lat chciałam tutaj pobiec, ale zawsze coś wypadało. A takiej pogody w Tatrach dawno nie było w październiku.

Jak wiadomo bieganie pod górę nie jest moją specjalnością, a w tym roku mój trening w ogóle jest słaby. A na tych zawodach czas liczy się tylko pod górę. W sumie 20 km i 2000 m w pionie. Są dwie czasówki wliczane do wyników: z Tatrzańskiej Łomnicy na Polski Grzebień (16 km i 1700 m) i ze Zbójnickiej Chaty na Czerwoną Ławkę (3 km i 350 m). Cała trasa ma 36 km i ok 2500 m przewyższenia i trzeba się zmieścić w limicie 8 godzin i 15 minut. To dużo. Bardzo dużo. Ale biorąc pod uwagę odpoczynki między czasówkami, trudne warunki na zejściach z przełęczy, jak się okazało, wcale nie wracałam z drugiej mety spacerkiem.

Start o godzinie 9 z Tatrzańskiej Łomnicy. Warto wiedzieć, że „prezentacja” to nie nasza odprawa, czy inne spotkanie organizacyjne ale wydawanie numerów! Prezentacja zaczynała się o 7 i chwała Bogu, że odpuściłam. Byłam w Łomnicy jakoś po 8. W ogóle super miejsce na organizację zawodów. Biuro zawodów mieści się w pensjonacie Tenis Centrum z wielką halą tenisową i świetnym zapleczem hotelowym. Zostałam na noc po biegu.

Rano jest dość zimno, ok 7 stopni, a w ciągu dnia ma grzać słońce. Decyduję się jednak pobiec w długich legginsach i bluzce z długim rękawem. Do plecaka zabieram wymaganą wiatrówkę, raczki, rękawiczki i dodatkową opaskę na głowę. Jedzenie, ile wziąć żeli? Zabieram 4 – tylko na pierwszą czasówkę (nie wiem jakim cudem wzięłam jednak 3…) Grzebię się strasznie z tym szykowaniem, przypinaniem numeru, dziwnego chipa zakładanego na palec (nie wiem, co z nim zrobić) i w efekcie nie robię porządnej rozgrzewki, tylko 500 m, żadnych rytmów.

Start

Lecę jakbym biegła szybką, płaską piątkę, a nie 16 km pod górę. Wiem, że będę mieć czas w granicach 2:15. Biegłam w sierpniu mocno na Rysy, a tu jest ciut dłużej i więcej przewyższenia. To po jaką cholerę cisnę tak mocno? Tętno progowe jak nic! Zakwaszam się. I czuję się jakoś słabo. Gdy robi się bardzo stromo przechodzę do marszu, żeby uspokoić tętno. Po ok. 1 km wyprzedzają mnie jedna po drugiej dwie dziewczyny. Biegną tak lekko! Po jakimś czasie wyprzedza mnie jeszcze jedna skialpinistka, ale mam ją długo w zasięgu wzroku.

Bo wiecie, w tym biegu startują mocni słowaccy skialpiniści. Latem trenują pod sezon zimowy i zasuwają pod górę jak rakiety. A ja czuję na stromych podejściach jakąś dziwną niemoc. Na lekkich podbiegach i nielicznych płaskich odcinkach biegnie mi się za to super. Dziwne, bo przecież nie trenowałam prawie wcale szybkości, ale nie trenowałam też dynamicznych podbiegów. Szybko do mnie dociera, jestem zaczłapana tymi długimi wyrypami, nie mam dynamiki na podejściach.

Za Rainerową Chatą

jest wypłaszczenie, potem podbieg i kawałek zbiegu do Śląskiego Domu. Odcina mnie. Teren jest trudny, niby w dół, ale pod nogami nierówne głazy, z boku przeszkadza kłująca kosówka, kręta ścieżka, nie mogę złapać rytmu. Zaczyna mnie mdlić i kręci mi się w głowie. Muszę przejść co marszu. Na zbiegu! Kończą mi się żele. Wzięłam tylko 3 żele na ponad 2 godziny biegu. Może na punkcie pod Śląskim Domem coś będzie? Ale nic z tego. Doczłapałam jakoś, a tam tylko herbata. Tylko i aż. Słodka herbata! Zatrzymuję się na jakieś 2 minuty. Nie mogę oderwać się od tej herbaty, piję i piję, kubek za kubkiem. Napełniam flask i pokrzepiona biegnę dalej.

Jeszcze ok 3 km i 550 m przewyższenia. Siły po tej herbacie trochę mi wrócają i lecę na maksa. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tyle dałam z siebie na zawodach. Nogi już się pode mną uginają, a ja nie chcę się poddać. Dostrzegam przed sobą różową postać z białym plecakiem. Chcę ją dogonić, choć wiem, że to niemożliwe. Ale przynajmniej zniweluję do minimum stratę, żeby mieć szansę na trzecie miejsce po drugiej czasówce. Ten odcinek trasy znam dobrze, byłam tu w czerwcu z Forkiem. Dość wygodny, kamienny chodnik pod górę, im wyżej tym stromiej. A wyżej sporo śniegu. Już nie ma mowy o podbieganiu. Łapię się rękami śniegu i skał, dyszę jak lokomotywa. Na szczęście meta jest wcześniej, poniżej przełęczy.

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie

Meta 1 czasówki pod Polskim Grzebieniem

Polski Grzebień

Dobiegam i rzucam się na jedzenie! O niczym innym teraz nie marzę! Do wyboru chleb z nutellą, chleb ze smalcem, batony i herbata. Piję dużo herbaty. Odpoczywam tutaj grubo powyżej 15 minut. Ale robi mi się zimno, trzeba ruszać dalej. Zabieram dwa batony na drogę i wkładam raczki – obowiązkowe na tym odcinku.

Jest cudnie! Teraz mam czas napawać się widokami, które przecież doskonale znam. Ale za każdym razem jest inaczej. Inaczej pada słońce na szare skały, są inne chmury, jest spokojnie albo szaleje wiatr, słonecznie albo ponuro, mniej lub więcej śniegu. Są inni ludzie. Dolina Białej Wody wygląda przepięknie, szlak na Polski Grzebień od północnej strony w ogóle nieprzedeptany. Marzy mi się, żeby go przedeptać, może za tydzień? Zejście z Polskiego Grzebienia śliskie i niebezpieczne, ubezpieczone na czas zawodów dodatkową liną. Oj, ciężko by tu było bez raczków! A ja się krzywiłam, że każą nam je zabrać.

Zupełnie zapominam, że po przejściu przez Rohatkę do Zbójnickiej Chaty znowu trzeba będzie dać z siebie wszystko i maksymalnie się wysilić. To trudne zawody. Ale właśnie dlatego są tak ekscytujące!

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Dolina Białej Wody

Z Polskiego Grzebienia na Rohatkę – Dolina Białej Wody

Szlak na Rohatkę

jest za to dobrze przedeptany. Fajnie się wchodzi po śniegu. Dużo łatwiej niż latem po klamrach i skale. Na przełęczy wesoła ekipa gości z Horskiej Służby, którzy zabezpieczają trasę. Jeden z nich częstuje mnie „dopingiem” i wciska do ręki piersiówkę. Serdeczna atmosfera, biegacze wyluzowani, przecież tutaj się nie ścigamy.

Na zejściu znowu przydają się raczki i lina też jest tutaj na miejscu. Północna, chłodna strona Doliny Staroleśnej. Pamiętam, gdy byłam tu kiedyś pod koniec sierpnia i też było zimno. Dopiero gdy wyszłam na przełęcz ogrzały mnie promienie słońca. Zbiegam w raczkach prawie do samej Zbójnickiej Chaty, tyle lodu na szlaku. Tutaj jedni szykują się na kolejny start, inni leżą i odpoczywają, rozmawiają. Widać, że sporo osób świetnie się zna.

Można wystartować o dowolnym czasie, byle zdążyć przed 13:45. Znowu ciepła, słodka herbata. Nigdy herbata nie smakuje tak dobrze jak w górach! Odpoczywam ponad pół godziny, ale nie dłużej. Dłużej nie ma już sensu. Czuję, że słabnę i się wychładzam. Czas na kolejny wycisk! Ruszam.

Na Czerwoną Ławkę

Daję z siebie absolutnego maksa, choć ciężko mówić o jakiejś zawrotnej szybkości. Na szlaku sporo śniegu, miejscami stromo. I po prostu nie mam już sił, ale chcę nadrobić stratę z pierwszej czasówki. Tylko to teraz się liczy, czas, jak najszybciej do celu. Wyprzedzam dwóch biegaczy, którzy wystartowali przede mną, ktoś inny mnie dogania. Dziwnie się biegnie, gdy nie widzę zawodniczek, z którymi się ścigam. Walczę z nimi wirtualnie. A w zasadzie to nie z nimi, tylko z sobą, dystansem i czasem. Daję z siebie wszystko i jeszcze więcej. Już nie mogę, opadam z sił. Szlak miejscami zanika w niekończącej się przestrzeni szarych skał i śniegu, ciężko się zorientować, którędy biec. Jest, widzę metę, czerwone chorągiewki! Znowu trochę poniżej przełęczy. Co za ulga! Dobiegam, upadam na śniegu. Stopuję zegarek, po niecałych 35 minutach. Czas znowu się zatrzymuje. Łapię oddech, jak ryba wyciągnięta z wody. Ale jestem u siebie. W przecudnym miejscu. Oślepia mnie słońce. Widzę piękną, biało-szarą dolinę i ostre, czarne krawędzie szczytów, jakby wycięte na niebieskim niebie.

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Dolina Staroleśna

Meta 2 czasówki, pod Czerwoną Ławką, Dolina Staroleśna

Tutaj znowu świetna atmosfera, nie chce się stąd ruszać. Ale coś mi podpowiada, żeby już iść. Dobra decyzja, bo zejście z Czerwonej Ławki jest o wiele trudniejsze niż w moich najśmielszych wyobrażeniach. Stromo, oblodzone skały. Lodowane łańcuchy, przez które już prawie nie czuję dłoni. Przydałaby się uprząż i raki. Naprawdę to mówię – zwolenniczka stylu light and fast. Boję się, że puszczę łańcucha i sturlam się w dół po skałach i śniegu. Naprawdę się boję. Gdyby nie ci wszyscy ludzie, biegacze, którzy schodzą razem ze mną, spanikowałabym. Nie pamiętam, ile trwa to zejście, może pół godziny? Nie mogę uwierzyć, że latem zajmuje ono kilka minut. Wreszcie koniec łańcuchów, co za ulga, udało się, jestem szczęśliwa! Jest tu jeszcze dodatkowa poręczówka, ale już można zbiegać. Naprawdę super zabezpieczone zawody.

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Czerwona Ławka

Czerwona Ławka

Jeszcze tylko zbieg po śniegu do Chaty Téryho, a potem 12 km i 1300 metrów w dół do Tatrzańskiej Łomnicy. Fajnie się biegnie, już bez żadnej spiny. Ludzie biegną C2150-508 grupkami, towarzysko. Nikt już nie myśli o ściganiu.

Dopiero przed dekoracją dowiaduję się, że jestem czwarta. Nie udało się nadrobić czasu na drugiej czasówce, choć strata była niewielka.

Ale jakie to ma w ogóle znaczenie, czy byłam pierwsza, czwarta, czy dziesiąta? Czy przed śmiercią ktoś będzie mnie rozliczał z zajętych miejsc i uzyskanych czasów? Czy będę raczej wspominać to, gdzie byłam i co przeżyłam? Bo czy bycie pierwszą jest bardziej wartościowe od bycia ostatnią? Lubię się ścigać, ale jeszcze bardziej lubię się nie-ścigać. I takie były te zawody. Kolejny, cudowny dzień w górach! To co kocham najbardziej! 

XXXIII Memoriał Józefa Psotki, pod Polskim Grzebieniem, Foto. Martin Bartoň XXXIII Memoriał Józefa Psotki, pod Polskim Grzebieniem XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Rohatka XXXIII Memoriał Józefa Psotki, Tatry Wysokie, Dolina Staroleśna XXXIII Memoriał Józefa Psotki, pod Polskim Grzebieniem, Foto.

Przeczytaj również

]]>
https://biegamwgorach.pl/memorial-jozefa-psotki/feed/ 0
Ekstremalne zawody w Tatrach. XXXIII Memoriał Józefa Psotki https://biegamwgorach.pl/ekstremalne-zawody-w-tatrach-xxxiii-memorial-jozefa-psotki/ https://biegamwgorach.pl/ekstremalne-zawody-w-tatrach-xxxiii-memorial-jozefa-psotki/#respond Thu, 12 Oct 2017 11:38:01 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6924 Ekstremalne zawody w Tatrach. XXXIII Memoriał Józefa Psotki

Rohatka, Tatry Wysokie

Poluję na te zawody od trzech lat. W 2014 wyjechałam w Alpy, w 2015 była dupówa i trasa została skrócona, w 2016 też była dupówa i wyjechałam na wspinanie do cieplejszych miejsc. Teraz wreszcie jest piękna, słoneczna pogoda. Weekend zapowiada się ciepły, 15 stopni w Tatrzańskiej Łomnicy, 8 na wysokości 2000 m. W wyższych partiach śnieg. Zawody odbędą się na pełnej trasie. Będzie zabawa!

Dlatego spontaniczna zmiana planów. Nie taplam się w błocie na Łemkowynie, tylko walczę ze śniegiem w Tatrach!

Memoriał Józefa Psotki to zawody ekstremalne, w Tatrach Wysokich i trudnych warunkach. Rozgrywane są zawsze w połowie października, kiedy w Tatrach z reguły jest już śnieg, od 33 lat. Do wyboru są dwie trasy, Extreme i Basic.

Trasa wersji Extreme

Tatrzańska Łomnica – Rainerowa Chata – Hrebienok – Śląski Dom (1665 m) – Polski Grzebień (2200 m) – Rohatka (2228 m) – Zbójnicka Chata (1960 m) – Czerwona Ławka (2352 m) – Chata Téryego (2015 m) – Chata Zamkowskiego (1475 m) – Rainerowa Chata – Tatrzańska Łomnica.

Trasa nie będzie oznakowana (takie są zasady na terenie TANAP’u).

Nasz Bieg Marduły to przy tym bułka z masłem, a nawet mały skrawek śniegu na Przełęczy Świnickiej skłania organizatorów do rokrocznej zmiany trasy.

Formuła biegu jest nietypowa

Czas liczony jest tylko na dwóch odcinkach pod górę:

  • Tatrzańska Łomnica – Polski Grzebień – 16 km, +1700/-350 m
  • Zbójnicka Chata – Czerwona Ławka – 3 km, +460 m

Trzeba się też zmieścić w limitach: 3 godziny na Polskim Grzebieniu, 4 godziny i 45 minut przy Zbójnickiej Chacie (start drugiej czasówki), a całość – 8 godzin i 15 minut. Co oznacza, że na drugi odcinek 17 km, +650/-1750 m – jest 3 i pół godziny. Trzeba więc biec, a nie iść spokojnie do mety.

W obowiązkowym wyposażeniu są m.in. raczki o długości kolców minimum 10 mm.

Można też wybrać wersję Basic – 19 km i ok 900 m przewyższania z Tatrzańskiej Łomnicy na Hrebienok.

W zawodach swój akcent zostawiają nasi najlepsi górale. Bieg w wersji Extreme w 2015 roku wygrał Paweł Krawczyk, w 2014 trzeci był Marcin Świerc. Anna Figura wygrywała dwa razy (2014 i 2010), w 2012 była czwarta wśród kobiet. Jacek Żebracki wygrał w 2010, a w 2012 był drugi, Szymon Sawicki w 2012 zajął ósme miejsce. Niestety nie mogę znaleźć wyników z poprzednich 20 edycji.

W tym roku oprócz mnie, na liście jest Szymon Sawicki.

Józef Psotka

był jednym z najwybitniejszych himalaistów Słowackich. Dokonał pierwszych czechosłowackich wejść bez użycia tlenu na Kanczendzongę i Mount Everest. Zginął 16 października 1984 roku podczas schodzenia z Everestu.

Polski Grzebień, Tatry Wysokie, Słowacja, trening w Tatrach

Polski Grzebień, Tatry Wysokie. Fot. Jacek Frąckowiak

]]>
https://biegamwgorach.pl/ekstremalne-zawody-w-tatrach-xxxiii-memorial-jozefa-psotki/feed/ 0
Wyszehradzki Ultramaraton im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego 34 km – relacja https://biegamwgorach.pl/34km-relacja/ https://biegamwgorach.pl/34km-relacja/#comments Thu, 14 Sep 2017 07:00:59 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6514 Wyszehradzki Ultramaraton im. Lecha Kaczyńskiego 34 km - relacja

Miałam nie pisać relacji z mojego ostatniego startu, ale nowa nazwa tak mnie rozbawiła i jednocześnie zasmuciła, że postanowiłam upamiętnić ten bieg na blogu.

O tym, że o nowej nazwie dowiedziałam się w piątek przed startem, pisałam wczoraj. Myślałam początkowo, że to żart i dlatego to zbagatelizowałam. Ale na dekoracji okazało się, że to nie jest żart. Tak, Lech Kaczyński, który jak wiadomo, wiele miał wspólnego z bieganiem i sportem, patronem najbardziej popularnych biegów górskich w Polsce. Pan Zygmunt zapewnia, że nazwa zostanie i dojdą jeszcze nowe. Ciekawe, jakimi imionami, których polityków, zostaną nazwane biegi dla dzieci. I ciekawe, czy też zostanie to ogłoszone 3 dni przed zawodami, żeby wszyscy, którzy mieli się zapisać, zapisali się i porezerwowali noclegi.

No dobra, zostawmy politykę, zajmijmy się bieganiem. Na tym blogu jest już relacja z biegu na 100 km, 64 km, pora na 34.

Nie jestem jakoś specjalnie wytrenowana, ale czułam, że w tempie 6:00 jestem w stanie pobiec, czyli w czasie 3:20-3:25. Skąd niby mogłam to wiedzieć? A no z czasów, jakie robiłam na mocniejszych wybieganiach, czyli w drugim zakresie. Dwa tygodnie przed zwodami pobiegłam trailową dychę na zmęczeniu w 45 minut, potem wbiegłam na Rysy w 2 godziny i 6 minut w dolnej granicy 2 zakresu. Wyglądało to wszystko dobrze, jak na brak trenowania szybkości. O moim treningu w sierpniu pisałam tutaj.

Do Krynicy przyjechałam w piątek po południu. Odebrałyśmy ze znajomymi pakiety. Ciężko było przebić się przez miasto, ciągle jakiś bieg, barierki, brak przejścia na drugą stronę deptaku, potem jeszcze zamknięta ulica, o czym nie było żadnej informacji, widniała jedynie tablica, że droga będzie zamknięta w sobotę. W końcu o 20 udało mi się dotrzeć do pensjonatu i po 21 poszłam spać.

Obudziłam się o 6, jeszcze nigdy tak długo nie spałam przez żadnymi zawodami. W ogóle się nie stresowałam. Zjadłam wafle ryżowe z awokado i masłem orzechowym i pobiegłam na deptak. Miałam 3 km, ale po drodze spotkałam Przemka Barnowskiego i przeszliśmy sobie gawędząc do autokarów, które miały zawieść nas na start.

Start o godzinie 12, a my w Piwnicznej byliśmy już o 11. Bez sensu, ale widocznie tak pasowało organizatorowi. Tłum biegaczy czekał przy punkcie odżywczym, gdzie co chwilę wbiegali i wybiegali zawodnicy z dłuższych dystansów. Słońce grzało mocno i trzeba było chować się w cieniu. Rozmawiamy sobie z Przemkiem o taktyce na bieg. Chciałam pobiec bardzo mocno, sprawdzić, jak to będzie pobiec taki dystans na maksa, a potem zobaczyć, czy mnie odetnie, ile wytrzymałam. Jarałam się na ten start.

No i poszliśmy! (Co ciekawe 15 minut przed planowanym startem, kolejna wtopa organizatora, Marcin Rzeszótko i Bartek Przedwojewski ledwo zdążyli dobiec z rozgrzewki). Tłum biegaczy wybiegł na asfaltową drogę, 200 metrów płasko, po chwili ostro pod górę. I w tym momencie poczułam, że coś jest nie tak. Tętno skoczyło mocno do góry, zaczęłam się w środku gotować. Fakt, było gorąco, ale ja bardzo dobrze znoszę upały. Zrobiłam rytmy na rozgrzewce, więc wysokie tętno nie powinno mnie zaskoczyć.

Jedna po drugiej zaczęły wyprzedzać mnie dziewczyny, a ja nie byłam w stanie przyspieszyć, czułam, że tylko człapię. Myślałam, że to tylko chwilowy kryzys, który niedługo przejdzie. Chwilami przechodziłam do marszu, żeby uspokoić tętno i odblokować nogi. Właśnie, nogi. One były jakby zablokowane, jakby nie dopływała do nich krew. Z czasem przeistoczyły się w dwie kłody drewna.

Gdy stromy podbieg się skończył i wybiegliśmy na betonowe płyty wzdłuż zielonych łąk, próbowałam zmusić się do biegu w tempie 6:00, ale nogi odmawiały, jakby nie były moje i nie słuchały moich poleceń. W lesie, na zbiegach trochę udało się przyspieszyć. Na kamienistym zbiegu do Wierchomli też była ostra mijanka, tutaj już było sporo biegaczy z setki i 64. Ale płaski asfalt w Wierchomli znowu obnażył moją słabość. Miałam przecież dopiero 10 km w nogach, powinnam tutaj zasuwać co najmniej po 4:30! A ledwo człapałam po 5:30-6:00. Myślałam o zejściu z trasy. Wiedziałam już, że wyścig dla mnie się skończył, musiałabym jednak długo czekać na transport. Jak się potem okazało, byłabym w Krynicy dopiero o 17 razem z depozytami. Postanowiłam biec z myślą, że robię już tylko trening.

Ale tak jak w sobotę nie męczyłam się jeszcze na żadnym treningu. Nie ze względu na tempo, ono było wolne! Po prostu ciągnęłam za sobą dwie ciężkie kłody i czułam, jakbym ważyła 10 kg więcej. Na podejściu na Szczawnik wiedziałam, że takie strome podbiegi mogę przetruchtać. Ale nie dzisiaj. Źle mi się podchodziło i źle truchtało. Wymyśliłam więc system, 20 kroków marszem, 30 truchtem. Skupiłam się na liczeniu i czas mijał szybciej. Tym sposobem wyprzedzałam wszystkich po kolei. Tutaj był tłum, dużo więcej osób niż dwa lata temu, gdy biegłam 64 km.

Na zbiegu oczywiście poleciałam szybko, zostawiając innych daleko w tyle. Ale umówmy się, na zbiegu jedyna sztuka, to umieć się puścić. Większość biegaczy tego nie potrafi. A nie musisz nic robić, tylko się puścić i koordynować ruchy, czasami przeskoczyć przeszkodę, umieć zabalansować ciałem na nierównej nawierzchni. Nie trzeba w to wkładać wiele wysiłku.

Najgorszy fragment to podbieg do Bacówki nad Wierchomlą i dalej na Runek. Lekko pod górę, powinnam tutaj zasuwać, a ja zmuszałam się do truchtu. Co chwilę zatrzymywałam się i klepałam nogi, były zdrętwiałe, nie czułam, żeby płynęła przez nie krew. Znowu trochę biegłam, trochę szłam. Tym razem system 50/20. 50 kroków biegnę, 20 idę. To wybijało mnie z monotonii ciągnięcia sztywnych nóg.

Byłam wtedy jeszcze czwarta. Ale zaraz za Bacówką wyminęła mnie dziewczyna. Próbowałam za nią biec, ale nic z tego. Człapałam dalej. Doczłapałam do Runku, wreszcie zbieg. Ale już nawet źle mi się zbiegało. Zaczął boleć mnie brzuch. Jeszcze parę mniejszych podbiegów, na których zmuszałam się, żeby nie przechodzić do marszu. Co ciekawe, nogi mnie nie bolały, po prostu nie mogłam nimi szybko przebierać. Ostatni zbieg na deptak w Krynicy był koszmarem, a na 500 metrów przed metą nie mogłam biec nawet po 5:30. Pamiętam, że biegnąć setkę szybciej tutaj finiszowałam!

Dobiegam w 3 godziny i 46 minut, jako 5 kobieta. Tempo 6:39. Uważam, że i tak dobrze, jak na to, co działo się w tym czasie z moim ciałem. Link na stravie tutaj.

Całe szczęście na mecie spotkałam kilku fajnych znajomych i szybko zapomniałam o cierpieniu. To było fizyczne cierpienie, bo zmuszałam ciało, które nie chciało biec, do wysiłku. Ale większe były męki psychiczne, poczucie, że nie mogę biec tak szybko, jak bym chciała i jestem do tego zdolna.

Znam przyczynę tego stanu. Dziewczyny, Wy mnie zrozumiecie. Byłam dokładnie dzień przed miesięcznicą, tzn. miesiączką. Z reguły wtedy nie biegam żadnych mocnych jednostek. Źle mi się biega nawet 5 km, truchtam po 5:30 i mam ochotę jak najszybciej skończyć trening. Chyba jeszcze nigdy nie trafiłam z zawodami akurat w ten najgorszy dzień, bo nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tak źle mi się biegło. No cóż, zawody przeszły do historii, nie udało mi się powalczyć o pudło, ale co jak co, zrobiłam mocny trening. Mam nadzieję, że zaprocentuje.

Jeszcze co jadłam i w czym biegłam.

Jadłam – 7 żeli Squeezy

Piłam wodę na punktach, kolę na ostatnim przy Bacówce

Biegłam w butach Adidas Terrex Agravic Speed*. Lekkie (215 gramów), mało amortyzacji, mały drop, drobny, niski bieżnik, dobrze przyczepna guma Continental. To świetne buty na takie zawody, gdzie jest sporo asfaltu, betonu, szuter, trochę błota i kamieni. Brak amortyzacji może niektórym przeszkadzać na stromych zbiegach. To dobre buty na szybkie, krótkie biegi trailowe.

* Dostaję buty od Adidasa, ale nie mam żadnej umowy, że mam się nimi chwalić. Wspominam o nich, bo to naprawdę fajne, lekkie buty do trailu, wdają się trwalsze od ich siostrzanej wersji Terrex Agravic. Niedługo napiszę o nich coś więcej.

]]>
https://biegamwgorach.pl/34km-relacja/feed/ 3
Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #2 https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/ https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/#comments Tue, 05 Sep 2017 17:23:58 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6401 Do momentu, kiedy niemal byłam świadkiem wypadku, byłam zachwycona biegiem. To były najpiękniejsze zawody w moim życiu. Wspaniały teren, góry i morze, na trasie skały, kamienie, strome podejścia i zbiegi, błoto i śnieg. Tutaj jest wszystko, co można spotkać w górach. Biegło mi się dobrze. Nie przejmowałam się dużą konkurencją wśród kobiet, po prostu biegłam swoje. Byłam naprawdę szczęśliwa, jak nigdy na żadnym biegu! I to wszystko nagle się skończyło. W jednej chwili optymizm zastąpiły czarne myśli. Wszystko pękło jak bańka mydlana. Poczułam się jak robot, który ma tylko ukończyć bieg, wszystko ze mnie uciekło, cały zapał do rywalizacji i napierania, stałam się obojętna. Niesamowite, jak psychika wpływa na to, co się z nami dzieje na zawodach.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

Idę dalej granią, bojąc się, że spadnę. W jednym miejscu na stromej ściance z ekspozycją boję się zeskoczyć na dół, czekam na zawodnika, który schodzi pierwszy i robi dla mnie stopień z rąk. Dalej idziemy razem, trochę biegniemy. W międzyczasie dogania mnie zawodniczka, której uciekłam zaraz za punktem. Pada deszczyk, na grani robi się ślisko. Poruszając się w tempie 30 min/km docieram zrezygnowana do szczytu. Jest prawie pionowo, trzeba się wspiąć po mokrej skale. Wisi poręczówka. Ruch jest wahadłowy, trzeba wejść na szczyt i zejść tą samą drogą. Niezbyt mądre rozwiązanie. Wdrapuję się na szczyt, gdzie zostaję odhaczona przez wolontariusza.

Schodzę szybko trzymając się liny, a później pokonuję kawałek eksponowanej grani. I jeszcze jeden niebezpieczny odcinek, trawers przy skale, wąska półeczka, a z lewej strony ekspozycja. Dobrze, że jest lina. Ostrożnie przechodzę ten fragment, by dostać się do stromego żlebu, którym trzeba zbiec do doliny. To chyba najbardziej stromy zbieg na tej trasie. Podobnie jest w Tatrach na zejściu z Wagi do Doliny Ciężkiej, albo zejściu z Kieżmarskiego. Na pewno nie będziecie mieć takiego zejścia na żadnym dostępnym dla turystów szlaku. Najpierw wpadam w ruchome skały i piargi, gdzie zjeżdżam razem z lawinką kamieni, które haratają mi łydkę i Achillesa. Widzę ranę i krew, ale szybko o tym zapominam, muszę skupić się na zbiegu, żeby się nie przewrócić. Po kamienistym odcinku wpadam na śnieg. Wybieram piarg po lewej stronie płata śniegu. To samo robi dziewczyna za mną, którą wyprzedziłam za szczytem.

Tromso Skyrace 2017. Foto Martina Valmasoi

Grań Hamperokken. Foto Martina Valmasoi

Na tym koszmarnym zbiegu mimo wszystko wyprzedzam chłopaków, którzy zjeżdżali po śniegu. Koniec piargów, ale to nie koniec trudnego terenu. Zaczyna się kolejny mało biegowy odcinek. Niby lekko w dół, wydaje się idealnie, żeby przyspieszyć i nadrobić straty, ale nic z tego. Przed moimi oczami ukazuje się dolina kamieni, jak gołoborza w Górach Świętokrzyskich, jak kamieniste zbocza w Tatrach Wysokich i żadnej wyraźnej ścieżki, nierówne kamienie i głazy. Nie da się po tym biec. Próbuję nieudolnie skakać z kamienia na kamień. Dogania mnie dziewczyna, która zatrzymała się na grani przy wypadku. Patrzę jak sprawnie skacze ze skały na skałę i nic nie mogę zrobić. Próbuję tak samo, ale mi nie wychodzi.

Nadchodzi najgorsze co może cię spotkać na zawodach – myśli, żeby zejść z trasy, że to nie ma sensu. Zastanawiam się, co powiem Kasi, która czeka na mnie na punkcie. Pewnie będzie mnie zagrzewać do walki. Zamiast skupić się na biegu myślę tylko o jednym: zejść czy nie zejść? Nie tak wyobrażałam sobie ten bieg. Ciągle myślę o wypadku, nie mogę skoncentrować się na biegu. Co ja tutaj robię? Gdzie moja forma i dobre samopoczucie? Jaki to wszystko ma sens?

Skały wreszcie się kończą. Teren jest teraz bardziej biegowy, znowu błoto i strome zbiegi, ten fragment znam z podejścia. Trochę zbiegając, trochę ślizgając się, nadrabiam straty i doganiam dwóch zawodników. Jeszcze tylko kilometrowy odcinek w lesie i jestem na punkcie. Mówię Kasi, że jestem załamana, że to nie ma dla nie sensu. Ona już wie o wypadku i nie muszę jej tego opowiadać. Kasia oczywiście zagrzewa mnie do biegu, przecież jeszcze tylko jedna góra. Tylko jedna góra, ponad 1200 metrów podejścia. Biorę kijki i decyduję mimo wszystko skończyć ten bieg.

Tromso Skyrace 2017. Foto Martina Valmassoi

Grań Hamperokken. Foto Martina Valmassoi

Jeszcze raz Tromsdalstinden

Już nie myślę o miejscu i czasie. Chcę po prostu dotrzeć do mety w jednym kawałku. Najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek miałam na zawodach.

Przede mną 2 kilometry po łące, tym razem – już po deszczu – masa much i komarów, dwie przeprawy przez rzekę i pnięcie się stromo w górę po błocie. Mimo, że mam kijki, momentami łapię się ziemi, korzeni i drzew. Jest gorąco i lepią się do mnie te przeklęte komary! Nie mogę ich odgonić, bo w rękach mam kijki. Niby już się nie ścigam, ale co chwilę patrzę, czy ktoś mnie nie goni. Za mną nie ma nikogo, za to przede mną wyłania się z krzaków i wysokich traw zawodnik biegnący w dół. Na moje pytające spojrzenie odpowiada, że dla niego już dziś wystarczy, że ma już dość. Gość ma dosłownie to samo w głowie co ja. Ale ja się nie poddam. A przede mną jeszcze ponad 1000 metrów stromo pod górę, po głazach, błocie, przez rzeki i po śniegu.

Wspinam się, radząc sobie jakoś z komarami, na próg doliny, gdzie jest znajome mi wypłaszczenie i parę przepraw przez potoki. Komary w końcu znikają i robi się przyjemnie chłodno. Przede mną dwóch zawodników, a jednak nie jest ze mną tak źle, kogoś mimo wszystko doganiam! W jednym potoku zatrzymuję się na dłużej i polewam nogi lodowatą wodą, co za ulga. Jak przyjemnie byłoby zostać tutaj na dłużej!

Doganiam biegaczy przed podejściem na Tromsdalstinden. Znowu skały i stromo. Robi się zimno. Słońce zachodzi za chmury, zaczynają zamarzać mi stopy, jestem głodna. No tak, żeli miałam na 10 godzin a nie 11-12. Na punktach nic nie jadłam, nawet nie wiem, co tam serwowali. Doganiam kolejnego zawodnika i pytam, czy nie ma jakiś zbędnych batonów, żeli, cokolwiek. Ma! Częstuje mnie przepysznym batonem, czekoladowo-orzechowym, ależ mi smakuje! Pokrzepiona przyspieszam, zwłaszcza, że dostrzegam przed sobą jakąś zawodniczkę. Znowu mam cel, dognić ją przed tym szczytem. Chorągiewki pokazują drogę prosto do góry, ale idę zakosami, jest tak stromo.

Stok jest już nieźle przeorany, jest dużo więcej błota niż było tutaj parę godzin temu na zbiegu. „O, jak fajnie mi się tutaj zbiegało!” Myślę sobie. Jakże inne miałam wtedy nastawienie i cele. Walczyłam o jak najlepsze miejsce i czas, a teraz chcę tylko ukończyć, może w 11 godzin? Choć wydaje mi się to coraz mniej realne. Tak rozmyślając docieram na szczyt, pokonując przed samym szczytem wygodne, równo wyciosane, szerokie, śnieżne schody – komuś się nudziło.

Na szczycie biegnę w lewo, ale wolontariusze krzyczą do mnie i kierują mnie w prawo. Częstują mnie jeszcze pycha żelkiem. „O, jakbym teraz zjadła takich żelków więcej!” Zbieg po nierównych, nieułożonych w żaden chodnik skałach wygląda w moim wykonaniu pewnie komicznie, na świeżości skakałabym tutaj jak kozica, a biegnę tylko trochę szybciej niż marsz. Skały wreszcie się kończą. Nie wierzę własnym oczom, ale przede mną piękna, zielona dolina i niekończąca się łąka! Nareszcie coś innego niż szaro-czarne skały. W końcu, od dobrych trzydziestu kilometrów można swobodne biec! Wyciągam nogi, zmuszam się, żeby przyspieszyć do 5:00. Nogi nie chcą, ale wiem, że da się to zrobić siłą woli, po prostu zmusić się do szybszego biegu. Szybko uciekam zawodnikowi, który biegł ze mną od czasu poczęstowania mnie batonem. Za ok 1 km odwracam się i już go nie widzę.

Próbuję się jeszcze bardziej rozpędzić, z zegarka wynika, że jeszcze ok 5 km do mety. Może uda się jednak 11 godzin? Ale nie, po ok 4 km fajnego biegu (z przeszkodami w postaci przekraczania strumieni) wolontariusz każe skręcić w lewo pod górę i zaraz przypomina mi się profil trasy, jeszcze będzie jakaś górka! Znowu przekraczanie strumieni i podbiegi, zbieg i podbieg. Próbuję wszystko podbiegać i tak doganiam kolejnego zawodnika i szybko go wyprzedzam. Gubię się na chwilę na łące, czekam na biegacza, którego zostawiłam z tyłu, by za chwilę znowu mu uciec. Od jakiegoś czasu widać w dole Tromso, ale nie widzę tego ostatniego zbiegu do miasta. Trasa prowadzi do górę i w dół wśród łąk i lichych drzewek.

Dobiegam do stacji kolejki nad miastem, gdzie jest punkt odżywczy. Zegarek pokazuje, że zaraz powinna być meta, za ok 2 km, ale to mi nie wygląda na 2 km… „Punkt odżywczy?” Coś mi nie pasuje. Mimo, że to już prawie koniec biegu zaglądam na stoły, są chipsy, żelki wszelkiego rodzaju, czekolada. Chwytam garść żelków i chowam je do kieszonki plecaka, biorę jeszcze trochę chipsów i wybiegając pytam, ile jeszcze do mety. „ 6 km” słyszę. „6 km? Niemożliwe!”

Ostatnia „prosta”

Ostatni zbieg to chyba najłatwiejszy zbieg na całej trasie, wąska ścieżka, wiodąca zakosami przez łąki, a potem las. Biegnie mi się przyjemnie, nikogo nie gonię, przed nikim nie uciekam, 3 km jakoś szybko mija. Wbiegam do miasta, jeszcze tylko 3 km po asfalcie. Przed mostem stoją wolontariusze i pokazują drogę. Trzeba przebiec ścieżką pod mostem i wbiec na niego. Nie wiem, jakim cudem, ale biegnę w zupełnie innym kierunku, wzdłuż rzeki, odwracam się zaniepokojona faktem, że nie ma mnie na moście. „Gdzie ja jestem?” Most mam za plecami i oddalam się od niego. Wracam. Chyba jestem bardzo zmęczona. Tak, to takie zmęczenie na długim biegu, gdy nie ma w tobie emocji, gdy wszystko ci obojętne i nie masz energii, żeby na koniec przyspieszyć i cieszyć się biegiem. Niewielki podbieg na moście, a mnie ciężko utrzymać tempo 6:00, jakoś to wytrzymuję, potem w dół i jeszcze tylko 1 km kluczenia po mieście. Jest meta! Emelie Forsberg zapowiada mój finisz. Adam z Kasią wychodzą mi naprzeciw. Jak miło.

Tromso Skyrace 2017

Tromso Skyrace 2017

Gdzie są granice trudności?

Cieszę, że to już koniec. Ale nie ma we mnie euforii i endorfin. Czuję ulgę, że nie muszę już biec w tym terenie, że nic mi się nie stało. Ok, jestem dumna, że skończyłam, nie zeszłam z trasy, ale 14 miejsce wśród kobiet wcale mnie nie cieszy, czas jest jak dla mnie słaby, wiem, że odpuściłam. Za bardzo przeżyłam wypadek, który widziałam. Na mecie dowiaduję się, że dziewczyna żyje, ale w trakcie biegu tego nie wiedziałam. Doskonale teraz wiem, co czują alpiniści, którzy są świadkami wypadku w Himalajach, lub dowiadują się, że ich kolega zginął na wspólnej wyprawie. Naprawdę ciężko jest wtedy kontynuować swoje wyzwanie i być nieczułym na to, co się stało. Do dziś się zastanawiam, dlaczego nie przerwano biegu. Bo przeżyła?

Hillary Allen przeżyła cudem. Spadła z grani 30 metrów. Ma bliznę na skroni, połamała obie ręce, nogę i stopę. Przeszła kilka operacji. Miała szczęście, że wypadek widziała dwójka fotografów, zeszli w dół, owinęli folią NRC, przykryli puchówką i zadzwonili po pomoc.

Wypadki zdarzają się wszędzie. Są przypadki śmiertelne na maratonach, bo ktoś miał wadę serca i zmarł na mecie, a to przecież nie powinno zrażać do biegania maratonów, tylko skłaniać do robienia regularnie badań. Na biegach górskich też przecież powszechnością są upadki. Biegacze skręcają kostki, łamią ręce i nadgarstki, upadając na ręce. Z reguły jest to potknięcie o kamień na zbiegu, poślizgnięcie się na błocie czy mokrych skałach. Sama raz rozcięłam kolano i szczęśliwie nie pękła mi łąkotka, zraniłam policzek, zdjęto mnie z trasy i zszyto kolano. Mogę powiedzieć, że cudem nie walnęłam głową w kamienie, zbiegając w tempie 3:30 na Gran Canarii.

Jednak te wszystkie wypadki, które nie raz widziałam i moje własne doświadczenie nie spowodowały, że przestałam lubić biegi górskie. Wypadki są wliczone w ten sport. Mimo to wypadek na Tromso Skyrace wyjątkowo mną poruszył. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie był błąd biegaczki i można było tego uniknąć. Gdyby organizatorzy nie patrzyli na ten bieg tylko ze swojej perspektywy i spojrzeli na poziom zawodników. Wystarczyło zabezpieczyć trasę. Zamocować poręczówki, poustawiać ratowników. Lub po prostu nie poprowadzić trasy ostrzem grani, tylko trawersem.

Na KIMA, gdzie jest więcej prawie pionowych ścianek, są łańcuchy, klamry, liny, w szczególnie niebezpiecznych miejscach wiszą ratownicy i służą asekuracją, gdy ktoś sobie nie radzi. Tutaj eksponowana grań, mokro, ślisko i nic. Była tylko lina na prawie pionowym wejściu na Hamperokken. Zresztą wejście i zejście się pokrywały, więc biegacze mijali się na tym bardzo trudnym odcinku. Była jeszcze jedna poręczówka na trawersie przy pionowej skale z dużą ekspozycją. Bez niej, naprawdę nie wiem, czy bym przeszła. To są zawody, jest się koszmarnie zmęczonym, w stresie, to nie jest niedzielna wycieczka w góry z kolegami i przerwami na kanapki.

Jak już wspominałam, tak trudne i strome zbiegi i podejścia (800 metrów na 1,5 km) mamy u siebie w Tatrach, ale poza szlakami, w trudnych, kamienistych żlebach na najwyższe szczyty i przełęcze. W zawodach Tromso Skyrace może wziąć udział KAŻDY. Nie jest wymagane żadne doświadczenie, ani biegowe, ani wspinaczkowe. Spotkaliśmy gościa, którego był to drugi start w życiu (!). Gość przebiegł półmaraton i zapisał się na Tromso. Na jego szczęście nie zmieścił się w pierwszym limicie. Większość startujących, podobnie jak ja, mimo że biegłam już KIMA i Gran Paradiso, też z cyklu Skyrunning Extreme – zapisując się na ten bieg, nie ma zielonego pojęcia na co się pisze.

Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w biegach górskich i czy w ogóle są? Odpowiem tak jak na wstępie. Nie ma ich. Są i będą chętni, żeby na zorganizowanych zawodach doświadczać ekstremalnych trudności i pokonywać ekstremalne długości w skrajnych warunkach. Po co? Może, żeby sobie i innym coś udowodnić? To pytanie na odrębny wpis. Ale powtórzę, to znak naszych czasów. Czasów fejsa, indywidualizmu i powszechnego fejmu, ale też przekraczania ludzkich granic i możliwości. Ja bym tylko chciała, żeby na ekstremalnych zawodach nie znajdowały się osoby przypadkowe, ale ludzie do takich warunków przygotowani i tych warunków w pełni świadomi. A jeśli puszczamy wszystkich jak leci, to zróbmy to tak, żeby możliwie ograniczyć ryzyko. Żeby każdy na mecie mógł się cieszyć, że przeżył właśnie przygodę życia.

EDIT: Jon Albon, tegoroczny zwycięzca, mówił po biegu, że w tym roku trasę poprowadzono ściśle granią, w porównaniu do poprzednich edycji, i dlatego bieg był wolniejszy.

Zdjęcia: Ian Corless, Martina Valmassoi

]]>
https://biegamwgorach.pl/gdzie-sa-granice-trudnosci-w-biegach-gorskich-tromso-skyrace-2/feed/ 2
Gdzie są granice trudności w biegach górskich. Tromso Skyrace #1 https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/ https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/#comments Mon, 04 Sep 2017 18:51:59 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6374

Hamperokken. Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

„Gdzie są granice trudności i bezpieczeństwa w górskich biegach, jeśli w ogóle są” – takie pytanie zadał mi Kamil w wywiadzie w zeszłym roku.

„Myślę, że ich nie ma, bo ludzie te granice ciągle przekraczają. Wyobrażam sobie zawody biegowe, w których będą elementy prawdziwie wspinaczkowe i będzie wymagany odpowiedni sprzęt i umiejętności, zresztą już teraz na niektórych zawodach trzeba mieć uprząż, by wpiąć się do zamocowanych lin.” – odpowiedziałam wtedy, a parę miesięcy później dowiedziałam się, że na mapie biegów ultra są już zawody Els2900 – 70 km i 6700 m przewyższeń w Pirenejach, poza szlakiem, a wisienką na torcie jest grań Cresta dels Malhiverns o skali II/III UIAA, do pokonania bez żadnych sztucznych ubezpieczeń, z własnym sprzętem.

No tak. Tak to już jest, że ludzie organizują coraz bardziej wyszukane zawody i są chętni, żeby w nich uczestniczyć. Ludzie szukają ekstremalnych wrażeń, bo czują się wtedy spełnieni. Brakuje im mocnych doznań i imponujących wyzwań w ich szarym, codziennym życiu. Piorunujący rozkwit biegów przeszkodowych i nie słabnąca popularność biegów ultra wszelkiej maści, to znak naszych czasów. Gdzie są granice ultra i granice ekstremum?

Najbardziej znana para biegaczy górskich Kilian Jornet i Emelie Forsberg też wymyślili taki bieg, ekstremalny w każdym calu, praktycznie bez żadnych zabezpieczeń (dwie nędzne liny w miejscach już naprawdę zagrażających życiu) i ja się tym biegiem zachwyciłam. A po biegu mam duże wątpliwości, czy takie zawody mają sens. Czy to jednak nie jest wystawienie zawodników na zbyt duże ryzyko, na które nie są przygotowani. Pokonywanie grani i zdobywanie trudnych szczytów ma dużo większy urok i jest o wiele bezpieczniejsze w samotności i ciszy, a nie w ramach rywalizacji na zawodach. Nie dlatego, że w samotności nie rywalizujesz, bo być może ścigasz się z czasem, chcąc przejść jakąś grań w jak najlepszym czasie. Ale dlatego, że jest to Twoje wyzwanie, uszyte na Twoją miarę, Ty sam określasz skalę trudności i trasę. A zapisując się na zawody często nie wiesz, na co się piszesz, zwłaszcza, gdy organizator nie wymaga od Ciebie żadnego przygotowania i doświadczenia.

Skąd u mnie taka zmiana nastawienia? Odpowiedź znajdziecie w mojej relacji z tegorocznych zawodów Tromso Skyrace.

No to od początku.

Tromso

Tromso mnie nie zachwyciło, choć wszystko tutaj jest inne. Przede wszystkim jest cały czas widno. Słońce niby zachodzi ok. 23 i wschodzi przed 2, ale i tak jest ciągle jasno. Temperatura w ciągu dnia waha się w granicach 15 stopni, w nocy – 10. W Tromso prawie wszystkie domy są drewniane albo obłożone drewnem, nad miastem wznoszą się czarno-szare góry, pokryte wiecznymi płatami śniegu. Mało jest tutaj drzew i soczystej zieleni, do której jesteśmy przyzwyczajeni w naszych górach. Robi wrażenie morze wciskające się w góry i do miasta. Ale samo miasto jest smutne i szare. Ku mojemu zaskoczeniu nie jest też tak sterylnie jak w szwajcarskich czy austriackich górskich miasteczkach. Większość ulic prowadzi pod miastem, w ciemnych, betonowych tunelach, gdzie można się poczuć jak w „Seksmisji”. Na ulicach raczej nie widać ludzi, pochowani w swoich domkach, wypełniają szare ulice dopiero, gdy raz na jakiś czas wyjdzie słońce. Nie chciałabym tutaj mieszkać, ale warto było zobaczyć tak odmienne miejsce od tych, do których jesteśmy w Europie przyzwyczajeni.

Camping

Zatrzymałam się na campingu w mieście. Też mnie nie zachwycił. Poza luksusową częścią kuchenną-łazienkową sam camping jest przeciętny. W miejscu przeznaczonym na namioty dużo błota, chaszczów, lichych drzewek i traw. Ciężko było wybrać dobre miejsce na namiot w gąszczu innych namiocików.

Zastanawiałam się, jak będzie mi się spało. Pierwszego dnia po przylocie, mimo że jestem bardzo zmęczona podróżą (12 godzin, samochód do Krakowa i lot z przesiadką w Oslo), o 23 jeszcze nie chce mi się spać. Jest całkiem widno, a za rzeczką ludzie grają sobie w piłkę, jakby to było popołudnie a nie prawie północ. W końcu udaje mi się zasnąć. Przed 9, mimo zmęczenia, pobudka, wybieramy się z Adamem i jego żoną, którzy mieszkają w centrum miasta, na wycieczkę po fiordach.

 

Fiordy w okolicach Tromso. Foto Adam Michalik

Fiordy w okolicach Tromso. Foto Adam Michalik

Fiordy

Cały dzień siąpi deszczyk i prawie nic nie widać, ale parę ciekawych miejsc udaje nam się zobaczyć. Niemniej jednak jest smętnie i depresyjnie. Zdecydowanie to nie są moje klimaty.

W piątek na szczęście się wypogadza i wreszcie udaje mi się zobaczyć, jak wyglądają tutejsze góry i morze w słońcu. Kibicowaliśmy na zawodach vertical. Chciałam, żeby ta pogoda utrzymała się do soboty.

Tromso Skyrace

Wieczorem odbieramy pakiety w hotelu w centrum miasta, gdzie zlokalizowane jest biuro zawodów i start. W tym miejscu muszę przyznać, że bieg jest zorganizowany tak prosto, jak się tylko da. W pakiecie koszula bawełniana, kilka torebek różnych mieszanek herbaty i numer z chipem. Żadnego pasta party, żadnej ceremonii otwarcia, bez zbędnych ceregieli.

Na trasie tylko dwa punkty odżywcze – jeden w dolinie za pierwszym szczytem, przez który przebiega się dwa razy i jeden na końcówce biegu, 5 km przed Tromso. Dzięki temu supportująca nas Kasia miała wszystko w jednym miejscu. Zostawiam jej dwie paczuszki z żelami i kijki, które chcę zabrać na ostatnie podejście. Przypominam, bieg ma ok 48 km i 4800 m przewyższenia. Poniższy profil nie uwzględnia zmiany miejsca startu na centrum miasta i wydłużenia trasy.

Profil Tromso Skyrace (przed zmianą)

Start

Jestem bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Trudna, bardzo techniczna trasa i grań ekscytują mnie! Na Gran Paradiso cierpiałam – to był mój pierwszy bieg po 11 miesiącach bez startów i 9 miesiącach bez treningu, teraz czuję, że organizm już trochę się zaadoptował do wysiłku. Choć dla mnie kolejne ultra 3 tygodnie po 10-ciogodzinnym biegu jest i tak niewiadomą. Ale czuję się dobrze.

Ruszamy o 8 rano. 3 km po asfalcie przez miasto i dopiero potem pierwsza górka (ok 800 metrów). Oczywiście czołówka wystrzeliła, jakby to były zawody na 10 km, a nie 58 km i 4800 m przewyższenia. Ale ja mam plan na 10 godzin i jego się trzymam. Przy mocnej w tym roku stawce kobiet dawałoby mi 6-7 miejsce. Przez miasto biegnę w peletonie, dopiero na wąskiej ścieżce powstaje długi sznur zawodników. Nie ma za bardzo jak wyprzedzać, co mnie cieszy, bo nie zamierzam się spalać na początku. W takim pociągu biegaczy wbiegamy na pierwszą małą górkę. Po drodze jest parę zbiegów, na których w końcu mogę wyprzedzać. Trasa prowadzi utwardzoną ścieżką, zero trudności technicznych, najbardziej biegowy odcinek całych zawodów. Na pierwszym szczycie doganiam 3 kobiety, a wśród nich między innymi jedną z faworytek Megan Kimmel z USA. Na zbiegu trawiastym zboczem wyprzedzam kolejnych zawodników, w tym dwie kobiety. Trasa prowadzi grzbietem, ze wszystkich stron widać góry i morze. Jest pięknie. Przede mną widzę kolejne trzy dziewczyny. Zaczyna mi się bardzo podobać.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromsdalstinden

Po ok. 7 km zaczyna się strome podejście na pierwszą dużą górę – Tromsdalstinden (1238 m). Wszystkie dziewczyny przede mną wyciągają kije. Ja muszę sobie radzić bez nich. Przechodzę do marszu po dużych głazach, robi się tatrzańsko, trochę jak końcowe podejście na Sławkowski Szczyt, stromo i wielkie głazy. Gawędzę sobie z jednym z biegaczy, jest miło, szybko mija to podejście. Czuję się świetnie i przeczuwam, że to będzie dobry bieg. Zbocze wypłaszcza się i wbiegamy na grań. Jest tylko lekko do góry, ale ciężko się biegnie po nierównych skałach. Wybieram wariant po śniegu po prawej stronie grani. I tak, raz po skałach, raz po śniegu, dobiegam do szczytu. Cieszę się, pierwsze z trzech dużych podejść zaliczone w dobrej kondycji. Nie czuję zmęczenia. Mój plan jest taki, żeby przyspieszyć w drugiej połowie.

I tutaj zaczyna się teren, o którym nawet mi się nie śniło. Najpierw jest bardzo stromy zbieg po śniegu, niektórzy schodzą ostrożnie, inni zjeżdżają na butach, ja wybieram dupozjazd. Zatrzymuję się na skałach. Teraz mam przed sobą kamienie, czarne błoto, trochę traw, osypujące się piargi Jeśli znacie Tatry to jest tutaj o wiele trudniej niż słynny zbieg z Krzyżnego. Trzeba pokonać w takim terenie 800 metrów deniwelacji. 800 metrów w dół na 1,5 km! Garmin pokazuje pomiędzy 45 a 50% nachylenia. Ale ja lubię takie zbiegi i wyprzedzam tu parę osób.

Płacę jednak za ten zbieg i na dnie doliny moje nogi są jak z waty, czwórki dostały mocno w kość. Prawda jest taka, nawet jeśli trenuje kilkukilometrowe zbiegi, to raczej nie w tak stromym terenie. W dolinie na wypłaszczeniu mięśnie powoli dochodzą do siebie i zaczynam swobodnie biec, jakaś mniejsza górka i znowu w dół, a potem przeprawa przez rozlany górski potok. Nawet nie ma sensu go omijać, wbiegam do wody po kolana ze trzy razy. Robi się ciepło i po tym mocnym zbiegu czuję olbrzymią ulgę dla nóg!

Wydaje się, że teren w dolinie będzie już dość łatwy, ale nic z tego! Patrzę na zegarek, jestem na ok 500 m n.p.m., a punkt odżywczy jest prawie na 0. To oznacza kolejne 400 metrów w dół na krótkim odcinku (dokładnie 1,7 km). No i jest. Zbieg po błotnistej, wąskiej ścieżce, schowanej w wysokich trawach, tak stromy, że momentami zjeżdżam na tyłku łapiąc się czego się da, traw, korzeni, gałęzi, żeby tylko nie wylądować twarzą w błocie. Na kamienisty teren byłam nastawiona, takie błoto i tak strome zjazdy widzę pierwszy raz (może nie biegłam Rzeźnika, ale tam nie ma takich stromych zbiegów). Do tego robi się dość ciepło, pełno tu much i komarów. Ścieżka na szczęście się wypłaszcza, ale nic z tego, nie jest wcale łatwiej. Wąska ścieżyna prowadzi w wysokich trawach, prawie jej nie widać, trawy zasłaniają ukryte skały i korzenie, co chwilę wpadam po kostki w błoto, za chwilę znowu stromo, lecę w dół, przed upadkiem w błoto, znowu ratują mnie gałęzie drzew. Mam już serdecznie dość! Od kilkunastu kilometrów walczę z terenem i ani na chwilę nie jest łatwo. Po ok 2 kilometrach taplania się po kostki w błocie, wbiegam na dość suchą, miękką jak dmuchany materac łąkę, teraz otaczają mnie mchy, niskie trawy, wrzosowiska i niemrawe drzewka – całkiem inna sceneria niż jeszcze przed chwilą. Łapię rytm i odliczam minuty do punktu odżywczego.

Całą drogę w dół ze szczytu Tromsdalstinden świetnie widać na tym zdjęciu

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

W tle Tromsdalstinden. Pięknie widać trasę ze szczytu w dół. Widok z grani na Hamperokken. Foto Ian Corless

Biegnie mi się przyjemnie aż do momentu, gdy ukazuje się przede mną górski potok. Nawet się cieszę, bo buty znowu przybiorą swoje prawdziwe kolory, a nogi zaznają schłodzenia, tyle że za moment ścieżka skręca i znowu trzeba przekroczyć potok, tym razem prawie po pas, trzymając się powalonego drzewa. Kilian mówił wprawdzie na odprawie, że parę razy będziemy przekraczać górskie rzeki, ale naliczyłam już dobre 5 razy, do tego trzeba dodać 5 w drodze powrotnej, a nie wiadomo, co jeszcze przed nami! Dobiegam wreszcie do punktu w dobrym nastroju. Czuję się super, mam zapas sił. Gdy wbiegam, z punktu wybiegają dwie dziewczyny. Jest dobrze! Biorę żele od Kasi, zostawiam zbędną kurtkę i rękawiczki, piję ciepłą herbatkę i wybiegam zadowolona. Mam za sobą 23 km i ok 1800 metrów w pionie.

Tromso Skyrace 2017, Hamperokken. Foto Ian Corless

Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

Hamperokken

Pierwszą dziewczynę szybko wyprzedzam na podejściu, za chwilę doganiam kolejną i idę jakieś 100 metrów za nią. Wspinam się teraz na kolejny, najwyższy i najtrudniejszy szczyt Hamperokken (1404 m). W sumie mam ok 1400 metrów podejścia na 6 km. To o 300 metrów więcej niż na Rysy z Morskiego Oka na krótszym odcinku, do którego zalicza się jeszcze dwukilometrowa, skalista i eksponowana grań.

Najpierw pokonuję trawiasto-gliniaste, strome zbocze, gdzie doganiam i wyprzedzam dwóch biegaczy. Dziewczyna przede mną, zauważywszy mnie, zdecydowanie przyspiesza. Nie tracę jej jednak z oczu. Teren robi się coraz bardziej skalisty, przede mną widać coraz wyraźniej czekającą mnie grań. Gonię zawodniczkę przede mną, która ciągle przyspiesza, wbiega już na grań i chwilami znika za skałami. Ja też jestem już na grani. W między czasie pogoda się zmienia, robi się pochmurno i trochę mroczno. Nie lubię takiej zmiany w górach, nawet w Tatrach, gdzie znam prawie każdy kamień. Wtedy słyszę nadlatujący helikopter. Zbliża się i krąży przy grani, oddala się i znowu zbliża. Przed wejściem na ostrze grani mijam dwie osoby, które każą mi uważać. Mają dziwnie smutne miny. Zastanawiam się, po co helikopter? Może ktoś utknął w trudnym terenie i boi się zejść? Pokonuję grań najszybciej jak potrafię, staram się nie skupiać na ekspozycji, choć nie powiem, momentami trochę się boję.

Tromso Skyrace 2017. Foto Ian Corless

Tromso Skyrace 2017. Grań Hamperokken. Foto Ian Corless

I wtedy dostrzegam przed sobą dziewczynę, tą, która przede mną uciekała, a teraz cofa się w moim kierunku. To Megan Kimmel. „Co się dzieje?” Pokonuję trudniejszy odcinek, trzymam się rękoma skał na ostrzu grani i szukam stopni na stopy. Pode mną spora ekspozycja, patrzę w dół. O kurwa. Już wiem skąd ten helikopter. 30 metrów pode mną leży nieruchomo dziewczyna, blondynka ze związanymi, długimi włosami, ma zamknięte oczy, różową spódniczkę. Poznaję ją z pierwszej części biegu. Jest owinięta w folię NRC, przy niej dwie osoby (jak się potem okazało Martina Valmassoi i Ian Corless, którzy robili zdjęcia na grani). Helikopter wisi kilkadziesiąt metrów dalej nad łagodnym stokiem, w kierunku poszkodowanej idą ratownicy. Dwie biegaczki stoją na grani i wygląda na to, że nie mają zamiaru biec dalej. Czy były świadkami wypadku? Jestem przerażona, a w głowie milion pytań bez odpowiedzi. Czy ta dziewczyna żyje? Dlaczego nie przerwano biegu? Co robić? Biec dalej, nie biec? Patrzę przed siebie. Nad granią kłębią się chmury, robi się szaro i zaczyna kropić deszcz. Szczyt jest jeszcze daleko, jakieś 1,5 km szaro-czarnej grani. Robi mi się zimno, a moja wiatrówka została daleko w dolinie.

Tromso Skyrace 2017, Hamperokken. Foto Ian Corless

Hamperokken. Foto Ian Corless

Ciąg dalszy jutro.

A tak wygląda przejście grani

Zdjęcia Ian Corless

]]>
https://biegamwgorach.pl/tromso-skyrace/feed/ 7
Royal Ultra Skymarathon. Relacja #2 https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-2/ https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-2/#comments Sun, 23 Jul 2017 15:43:52 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6328 Kiedy ten ostatni zbieg?

Biegłam już ponad 37 km i ponad 6 godzin, pokonałam pięć przełęczy od 2500 do 3000 metrów n.p.m. Trasa prowadziła teraz nierównym, kamienisto-trawiastym trawersem jakiegoś zbocza. Niby tylko lekko pod górę, ale ścieżka wąska, głazy i nachylenie stoku sprawiały, że biegło się bardzo ciężko. Ścieżka prowadziła na kolejną przełęcz, 2670 m. Nie wiem jak to się stało, ale wywaliłam się na bok na skałę. Przed uderzeniem o kamień uratował mnie kijek, z którym stało się to, co nieuniknione. Pozbierałam elementy i schowałam do plecaka i kuśtykałam dalej już tylko z jednym.

Na przełęczy zapytałam wolontariusza, czy to już ostatnie podejście, zrozumiałam, że tak. Myślałam więc, że zostało jeszcze ok 15 km i głównie zbieg w dół (tak jak było na KIMA).  Przyspieszyłam, żeby dogonić dwie dziewczyny, które wyprzedziły mnie parę kilometrów wcześniej. Zbieg był dość stromy, na szczęście po łące i można było wciągnąć nogi. Dziewczyny wyprzedziłam jeszcze przed jeziorem na wysokości 1800 m. Dalej zbiegu ciąg dalszy, czyli już prawie 1000 metrów stromo w dół! Byłam pewna, że będziemy już biec tylko zbiegać. Z zegarka wychodziło, że mam jeszcze ok 10 km. „Meta jest na ok. 1600 m, więc będzie buy Windows 10 Professional product Key trochę płasko i delikatnie w dół” – tak sobie rozkminiałam. Na początku to się zgadzało, biegłam po prawie płaskiej ścieżce, a potem zaczął się podbieg, ale nie jakiś bardzo stromy. Myślałam, że to jakaś mała hopka. Ale podbieg się nie kończył.

Ucieczka i gonitwa za zającem

Dawałam z siebie wszystko, żeby nie dogoniły mnie tamte dwie dziewczyny, ciągle uciekałam. Biegłam teraz z dwoma zawodnikami, jeden przede mną, drugi za mną. Ten przede mną trochę mi uciekał, a ten z tyłu odstawał. Miałam zająca. Robiłam wszystko, żeby go nie zgubić. Oddalał się coraz bardziej, a ja go goniłam pod górę podpierając się jednym kijem. Ścieżka pod górę prowadziła przez las, było parno i gorąco. Na lekkim wzniesieniu las zaczął się przerzedzać. Byłam pewna, że za nim będzie już zbieg nad jezioro motorup.com.au do mety. Ale moim oczom ukazała się piękna, rozległa dolina z wijącą się do góry ścieżką, na której dostrzegałam małe, kolorowe poruszające się kropki. „O Fuck!” – krzyknęłam. Tam jest jeszcze jakieś podejście. Niemożliwe! Byłam zrezygnowana, ale wiedziałam, że gonią mnie dwie dziewczyny, które wydawały się dużo mocniejsze na podbiegach. Uciekałam ile sił.

Royal Ultra Skymarathon

Ostatnie podejście

Przed przełęczą dostrzegłam mojego zająca. Prawie go miałam! Wdrapałam się na nią (2310 m) i wtedy poczułam się jak w matrixie. W dole nie było żadnego jeziora, nie było widać mety! „To jeszcze nie koniec, będzie jeszcze jakieś podejście?” Zbiegłam na dół do schroniska, gdzie był punkt odżywczy. Rzucił mi się w oczy ser pokrojony w kostkę. Pierwszy raz na tym biegu spojrzałam na to, co serwują na stole. Ale nie mogłam patrzeć na jedzenie, uzupełniłam tylko wodę do jednego flaska. Pytam, ile jeszcze do mety i słyszę, że ok 5-10 km. Niezła maniana! Problem w tym, że widzę dookoła tylko wysokie góry i przełęcze. Stało microsoft10.com się dla mnie jasne, że trzeba jeszcze wspiąć się na jedną z nich! To mnie dobiło, chciałam się rozpłakać, ale nie miałam na to siły. Musiałam uciekać dalej i gonić mojego zająca, który znowu gdzieś zniknął.

Z jednym kijkiem, ledwo człapiąc musiałam wyglądać naprawdę marnie. Ale mój duch walki ciągle we mnie drzemał i nie pozwalał teraz się poddać. Za lekkim wypłaszczeniem na łące trzeba było skręcić w lewo za skałami i wtedy zobaczyłam podejście, stromiasto pod górę, a na nim parę kolorowych postaci pnących się jak ślimaki. Teraz to już musiała być ostatnia przełęcz.  Włączył się mój duch walki, przestałam już uciekać dziewczynom z tyłu, których ani razu nie widziałam za sobą i zaczęłam gonić te kolorowe postaci. „A może jeszcze parę osób wyprzedzę!” – myślałam.

Tymczasem robiłam się głodna. Nie miałam już żadnych żeli, od Kamila wzięłam tylko 5, licząc na to, że przede mną jest tylko długi zbieg, a te 5 i tak było na wszelki wypadek! Podeście miało pod koniec ok 45% i trzeba było opierać się rękoma o stok. Wdrapałam się wreszcie resztkami sił, zegarek pokazał wysokość 2551 m i 53 km. To już powinien być koniec zawodów – według tego, co podawali organizatorzy. Pytam windows 10 professional key purchase tradycyjnie, ile jeszcze do mety. „5 km” – usłyszałam. „5 km i 400 m w dół?” – dopytuję? „Nie – 900 metrów w dół”.

Royal Ultra Skymarathon

Ostatnia przełęcz, Celle del Nel 2551 m

Ostatni zbieg i najlepsza zabawa

Poprosiłam jeszcze wolontariusza, czy pomoże mi schować kijki do plecaka i w tym momencie zachwiałam się i prawie nie przewróciłam na drugą stronę stromego stoku. Wolontariusz musiał mnie łapać. Wzięłam trochę wody i zaczęłam żwawo schodzić. Biec się za bardzo nie dało, było ok 40% nachylenia i nierówne kamienie na wąskiej ścieżce. Bolało mnie wszystko, od pleców po palce u stóp. Dogonił mnie tu jeden zawodnik i to zmobilizowało mnie, żeby poruszać się trochę żwawiej. Gdy zrobiło się mniej stromo, zaczęłam biec, jak na moje odczucie, całkiem szybko. Ogólnie na tym ostatnim zbiegu było 4 km i 900 metrów w dół!

Dogoniłam mojego zająca, co bardzo mnie zmobilizowało, a za chwilę zobaczyłam schodzącą Natalię. Byłam pewna, że podejmie walkę, ale wyglądała na kompletnie zrezygnowaną. Włączył mi się znowu tryb uciekania i przyspieszyłam jeszcze bardziej. Biegłam tak, jakbym dopiero zaczynała zawody, skakałam od skały do skały po stromej, leśnej ścieżce, wijącej się krótkimi zakosami. Znów biegłam z tymi samymi dwoma biegaczami, których dogoniłam na zbiegu do poprzedniego jeziora. Znowu jeden mi uciekał i był moim zającem, a drugi zostawał z tyłu. Uciekałam Natalii i goniłam zająca. To była najlepsza zabawa na tym biegu!

Gdy stromy zbieg się skończył i wybiegłam z lasu ujrzałam wreszcie upragnione jezioro, nad którym gdzieś była meta. Wolontariusz pokierował mnie w lewo na asfaltową drogę wokół jeziora. Chciałam, żeby to już się skończyło, biegłam po płaskim asfalcie w tempie 6:0 resztkami sił. „Co ci Włosi jeszcze wymyślili? Każą nam jeszcze obiec całe jezioro?” Biegnę i biegnę, a tej mety nie widać. Ostatni kilometr dłużył się i dłużył! Nie lubię tych asfaltowych końcówek na biegach górskich, choć na tych zawodach asfaltu było naprawdę niewiele, może w sumie 2 kilometry.

Jeszcze tylko kawałek po piachu i trawie nad jeziorem i widzę wreszcie metę!

Royal Ultra Skymarathon. Relacja #2

Meta. Royal Ultra Skymarathon

Za metą

W jednej chwili zapominam o tym, że przed chwilą bolał mnie każdy centymetr ciała i rzucałam całe to ultra. Siadłam obok Kamila, który ciągle coś do mnie mówił, pytał, co mi przynieść, a ja nie miałam ochoty nic mówić ani opowiadać. Cieszyłam się, że mogę po prostu siedzieć, nikomu nie uciekać i nikogo nie gonić.

Gdy już ochłonęłam, wciągnęłam zasłużone dwa burgery, było piwo, miła pogawędka z Natalią i Przemkiem, prysznic, masaż, wielka pizza i dużo wody. Wieczorem rozkładanie namiotu. Następnego dnia składanie namiotu i całego majdanu i 1400 km starą skodzinką do Kościeliska.

Ogromnie się cieszę, że przetrwałam te zawody w dobrej kondycji, fajnie mi się zbiegało i nic sobie nie uszkodziłam. Dobiegłam jako 49 w open i 12 kobieta. Wyniki tutaj. Pobiegłam dużo lepiej niż bieg KIMA w zeszłym roku, choć tam byłam dziesiąta. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że lepiej był zdrowym i niedotrenowanym niż podchorowanym i przetrenowanym!

Co z moim postanowieniem, że rzucam ultra? Gdy siedzieliśmy na mecie, piliśmy piwo i jedliśmy co się da, uświadomiłam sobie, że znowu chcę pobiec takie zawody, chcę przeżyć piękny, ciężki dzień w górach, czuć ból w całym ciele, napierać stromo pod górę i swobodnie zbiegać skacząc po kamieniach, może pobiec lepiej, coś poprawić, cieszyć się tym, że mogę biegać i startować w takich fajnych imprezach!

Mój bieg na garminconnect.

Pierwsza część relacji tutaj.

Royal Ultra Skymarathon

Wyżerka na mecie

W czym biegłam?

  • biegłam w sprawdzonych na tatrzańskich szlakach Adidas Terrex Agravic
  • miałam plecak CamelBak Ultra Pro Vest, 4,5 litra i dwa flaski adidas Terrex po 400 ml
  • na podejściach pomagały mi sluminiowe, składane kije Mountain King Skyrunner

Co jadłam?

  • 10 żeli Squeezy (połowa z kofeiną)
  • dwie paczki żelków PowerBar
  • parę galaretek Aptonia
  • tabletki z elektrolitami Isostar
  • piłam bardzo dużo wody, a na punktach głównie colę

O moim treningu do tych zawodów pisałam we wpisie:

Zdjęcia: Kamil Weinberg, Ezno Zucco

]]>
https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-2/feed/ 4
Royal Ultra Skymarathon. Relacja #1 https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-1/ https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-1/#respond Sat, 22 Jul 2017 13:14:54 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=6199 Royal ultra Skymarathon Gran Paradiso (dłuższej nazwy chyba nie dało się wymyślić 😉) – ok 57 km, 4300 m w górę i 4750 w dół we włoskich Alpach, 7 przełęczy powyżej 2500 m n.p.m., podejścia i zbiegi sięgające 45%. Bieg należy do Pucharu Świata Skyrunning Extreme i Pucharu Skyrunning Włoch. Jak dobrze był obsadzony, zobaczyłam dopiero dzień przed startem na uroczystym rozdaniu numerów. Jakoś dziwnie w ogóle się tym nie przejmowałam.

Nie miałam kompletnie żadnej napinki, żadnych oczekiwań wobec siebie. Nie analizowałam zbytnio profilu trasy ani listy startowej. Chciałam pobiec dobry bieg i dobrze się bawić, dla siebie.

Najdłuższa podróż życia

Przed startem spędziłam w aucie w sumie 5 dni/4300 km. Byłam w Belgii na imprezie, gdzie kibicowaliśmy w lokalnym biegu ultra, upiłam się trzema belgijskimi piwami i spałam nieopodal grilla, pod namiotem na szczęście, który Kamil pomógł mi rozłożyć. Kolejny punkt naszej wycieczki to Andorra i Pireneje. Uwielbiam spać pod namiotem i przez 8 dni na campingu w Ordino wreszcie wypoczęłam, choć noce były chłodne i spałam w puchówce. Pireneje są boskie i uwielbiam ten klimat. Noce dość windows 10 key sale chłodne, za to w dzień ok 25-30 stopni, trochę deszczu i wiatru. Czułam się tutaj świetnie i dobrze mi się biegało. Wysokość nie stanowiła Windows 10 Professional product Key sale dla mnie żadnego problemu. Zrobiłam dwie dłuższe wycieczki w górach i dwa krótsze treningi na wysokości ponad 2000 metrów. O moim treningu pisałam więcej tutaj. Na koniec kibicowałam Kamilowi na Andorra Ultra Trail. Świetna impreza i super trasy z dużym przewyższeniem. Na pewno wrócę jeszcze w Pireneje!

Pireneje, Andorra, trening, bieganie

Ostatni trening w Pirenejach na wysokości pond 2200 m

Po Andorze pojechaliśmy na dwa dni nad Lazurowe Wybrzeże, oczywiście pod namiot. Upał był straszny, ale pływanie w morzu wynagradzało wszystko. Próbowałam coś truchtać, jednak po 5 km byłam już wykończona. Nie radzę pić za dużo przed bieganiem w upały ponad 30 stopni, wszystko w środku się gotuje! Na campie załapaliśmy się jeszcze na super koncert – wakacji ciąg dalszy!

Do Włoch dotarliśmy w czwartek, 3 dni przed moim startem. Cudem udało się wjechać nad  jezioro Lago di Teleccio na wysokości 1950 m. Nie wspominałam, że podróżowaliśmy 18-letnią skodą bez klimatyzacji, w której coś się popsuło z chłodnicą. Górska droga wykończyła auto. Gdy zza przedniej klapy zaczynało się dymić, trzeba było stawać na 15 minut, żeby schłodzić silnik. Ja też byłam wykończona upałem i 7 godzinną jazdą bez klimy. Gdy wreszcie dojechaliśmy nad jezioro drogą o nachyleniu 15%, okazało się, że nasze schronisko nie stało nad samym jeziorem, ale trzeba było spakować najważniejsze rzeczy do plecaków i dojść 3 km w górę na wysokość 2200 m. Przygód ciąg dalszy!

Rifugio Pontese, Alpy

Przy schronisku Rifugio Pontese

W schronisku za bardzo się nie wyspałam. Powitała nas uśmiechnięta właścicielka, przesympatyczna Włoszka Mara, która gościła sporą grupę wspinaczy z Niemiec. Tak się złożyło, że wspinacze byli też członkami chóru. Nasz pokój na najbliższe 3 noce miał równo 2 metry kwadratowe i jedno małe okienko, mieściło się w nim tylko małe piętrowe, trzeszczące łóżko, resztę zawalał wielki bojler i szafka z prześcieradłami. Zostaliśmy ulokowani w przechowalni z napisem „Privat”. Jakoś udało mi się zasnąć przy akompaniamencie buy windows 10 key niemieckich pieśni na głosy, gitary i tamburyno, ale w nocy i tak budził mnie Kamil, który wiercił się na za małym łóżku nade mną. Następnego wieczora była z kolei impreza pożegnalna dla Niemców, a noc przed startem zebrały się w schronisku istne tłumy, w tym sporo biegaczy, panował Windows 10 Professional product Key Oem sale już taki rwetes i hałas, że było mi wszystko jedno czy zasnę czy nie, zresztą przed startem jeszcze nigdy nie udało mi się dobrze wyspać. Te wszystkie niedogodności wynagradzało piękno miejsca, w którym się znajdowaliśmy, cudna dolina otoczona strzelistymi szczytami i pięknymi ścianami, 200 metrów w dole pod schroniskiem turkusowe jezioro, raj dla wspinaczy i początek mojej niedzielnej trasy.

W międzyczasie trzeba było jeszcze zjechać na dół i na górę do Ceresole Reale, gdzie mieściło się biuro zawodów i meta (na wysokości 1600 m). Jak wspominałam jazda naszym autem po górskich drogach była przygodą samą w sobie. Włosi sprawili mi niespodziankę i wyróżnili w elicie zawodników. Było uroczyście. Wójt czy burmistrz i emerytowani wojskowi w regionalnych strojach wręczali nam numery, dostaliśmy wino i ser i ogólnie było bardzo miło i sympatycznie. Nie czułam, że jutro są jakieś trudne zawody. Niestety przez problemy z autem zrezygnowaliśmy z wykładu na temat Skyrunning’u, degustacji lokalnych potraw i jeszcze jakieś wystawy.

Royal Ultra Skymarathon Gran Paradiso. Wręczanie numerówRoyal Ultra Skymarathon Gran Paradiso. Wręczanie numerów

Royal Ultra Skymarathon Gran Paradiso. Wręczanie numerów

Na koniec dnia nasza codzienność, czyli dolewanie zwykłej wody do chłodnicy i turkotanie ciemno-zieloną skodzinką, z przystankami nad Lago di Teleccio, a potem marsz w górę do schroniska. Czy mielibyście czas na stresowanie się zawodami?

Start na wysokości 1950 m n.p.m.

Na zaporze nad Lago Teleccio o godzinie 6:30 czołówka wystrzeliła w tempie chyba po 3:0, biegłam 4 minuty na kilometr i wszyscy mnie wyprzedzali. 300 metrów płaskiego i wbiegliśmy na szlak. Już na pierwszym minimalnym zbiegu po kamieniach wyprzedziłam sporo osób. To dało mi do myślenia, że ten bieg przetrwam dzięki dobrym zbiegom. Gdy zaczęło się strome i wąskie podejście, prawie wszyscy wyciągnęli kijki. Nie planowałam na tak wczesnym etapie pomagać sobie kijkami, ale dałam się ponieść „presji tłumu”. To był chyba – na szczęście jedyny – mój błąd na tych zawodach. Tętno momentalnie wskoczyło prawie w 3 zakres (dodatkowa mocna praca rąk robi swoje, pamiętajcie o tym!). Z tym wysokim tętnem walczyłam do ok. 16 km i biegło mi się naprawdę ciężko! Jakbym nie miała aklimatyzacji (a przecież miałam po Tatrach i Pirenejach). Jakoś dotrwałam na tym tętnie do pierwszej przełęczy na wysokości 2990 m (Colle del Becchi). Na ostatnim stromym podejściu był super fajny techniczny teren, duże głazy, po których trzeba było skakać i strome podejście po śniegu. Wyprzedziłam tu parę osób.

Na zbiegu wreszcie mogłam odpocząć i trochę uspokoić tętno. Puściłam się swobodnie w dół po śniegu. Chyba nawet była tam poręczówka, z której nie skorzystałam. Na długim zbiegu w głąb doliny wyprzedziłam 3 dziewczyny. Teraz na Stravie widzę, że na większości zbiegów byłam szybsza od Amerykanki, która zajęła 2 miejsce. Zbiegało mi się naprawdę świetnie. Uśmiechałam się z radości do samej siebie i innych.

Royal Ultra Skymarathon Gran Paradiso. Start

Royal Ultra Skymarathon Gran Paradiso. Start nad Lago di Teleccio, 1950 m

Od przełęczy do przełęczy

Na końcu zbiegu był punkt odżywczy, a potem zaczęło się kolejne podejście (Bochetta del Ges 2692 m). Przestało mi być wesoło. Dziewczyny, które wyprzedziłam, bez problemu mnie tutaj dogoniły. Specjalnie nie liczyłam, która jestem wśród kobiet, ale z kilkoma dziewczynami ciągle się widziałyśmy, ja im uciekałam na zbiegach, one wyprzedzały mnie na podejściach. Nie chciałam w ogóle myśleć o rywalizacji, interesował mnie tylko mój bieg, skupiałam się na tym, żeby maksymalnie rozluźniać się na zbiegach i odpoczywać. Chyba pierwszy raz na zawodach nieźle mi się to udało, nie miałam prawie zakwasów w czwórkach po biegu (a wyszło przecież 4750 metrów w dół!).

Wile osób pisało po tym biegu, że był bardzo techniczny. Faktycznie były momentami bardzo strome podejścia i zbiegi, nawet po 45%, ale teren był jak dla mnie w większości biegowy (z wyjątkiem stromych podejść). Porównując do bardzo podobnych zawodów Kima w dolinie Val Masino, to tam jest dużo bardziej technicznie, wielkie głazy, podejścia i zejścia z łańcuchami, mało kiedy da się swobodnie biec. Tutaj było bardziej  tatrzańsko, z takim terenem jestem za pan brat!

Gdyby nie brak siły na podejściach uznałabym ten bieg za jeden z moich lepszych startów, pod względem taktyki i rozłożenia sił chyba najlepszy. Bardzo pomagały mi kije. Na trzecią przełęcz i najwyższy punkt na trasie – 3002 m, Colle della Porta wlazłam praktycznie tylko na nich wisząc. Nie pomagało to, że co chwilę ktoś, kto był za mną, pojawiał się przede mną, ścinając zakosy! To samo było na zbiegach. Dla wielu Włochów oznaczenia trasy mają charakter czysto orientacyjny. Ale żeby nie mówić o nich tylko źle, pewnie Was zaskoczę, ale na całej trasie nie zauważyłam ani jednego śmietka, opakowania, czy nawet skrawka opakowania po żelu! U nas to niestety rzadkość, a teraz w lipcu, w szczycie sezonu, aż boję się wyjść w Tatry…

Wracając do mojego podejścia, to tyle było tych dłużących się, stromych podejść na ponad 2500 metrów, że trochę wszystko mi się teraz zlewa. Z tej najwyższej przełęczy był zbieg po śniegu. Z nieukrywaną satysfakcją wyprzedzałam na stromym trawersie Włochów, osiłków, którzy przed chwilą ścinali zakosy. Więcej ich na tym biegu nie widziałam i bardzo mnie to cieszyło. Zbieg nie był zbyt długi i zaczęło się kolejne podejście po bardzo stromym piargu na 2922 m (Colle della Terra) i równie stromy piarżysty zbieg. Wyprzedziła mnie tu krępa Włoszka, która doganiała mnie już na podejściu. Kurczę, wyglądała jakby dopiero zaczęła zawody i jak ona zasuwała bez kijów! Dogoniła mnie dopiero na 27 km, a na mecie była 14 minut przede mną! Tymczasem ze mną było coraz słabiej. Czułam już prawie każdy mięsień, o podbieganiu prawie nie było mowy. 10 razy zrezygnowałam ze wszystkich zaplanowanych startów w tym roku i rzucałam całe to bieganie ultra. Zadawałam sobie pytanie, po co wyrządzam sobie tyle niepotrzebnego bólu? Nie zależy mi na wygranej, nie ścigam się o medale, więc po co? Na to pytanie znalazłam odpowiedź dopiero na mecie. Ale do mety było jeszcze parę godzin!

Na tym stromym zbiegu po piargu o nachyleniu 45%, zebrałam do butów całe garście mniejszych i większych kamyków, ale szkoda mi było czasu na zatrzymywanie się. Zacisnęłam zęby i goniłam Włoszkę.

Royal ultra Skymarathon. Relacja #1

37 km, przełęcz Colle del Nivole, 2640 m

Za ok. 5 km miała być kolejna przełęcz (Colle del Nivole, 2640 m), gdzie czekał na mnie Kamil. Chyba byłam słabsza, niż mi się wydawało, bo wyprzedziły mnie na tym odcinku kolejne dwie dziewczyny. Gdy zobaczyłam wreszcie Kamila, który z uporem robił mi zdjęcia, nie wiedziałam o co poprosić go najpierw, o żele, pomoc w schowaniu kijków czy napełnienie flasków. Pijąc kolę i wciągając żela, próbowałam w kilka sekund opowiedzieć mu wszystko, co wydarzyło się u mnie przed ponad 6 godzin, o tych wszystkich żmudnych i stromych podejściach, o super fajnych zbiegach, o Włochach ścinających trasę, o tym, że nie mam siły, ale biegnę dalej. Wyszło z tego tylko jakiś mamrotanie i już cisnęłam dalej. Na zegarku miałam już ok 37 km, ponad 6 godzin napierania i byłam pewna, że przede mną jedynie krótkie podejście na kolejną przełęcz, a potem już tylko kilkunastokilometrowy zbieg do mety. Myślałam, że czołówka już dawno jest na mecie, a ja zrobię te zawody w 8 godzin. O, jak bardzo się myliłam!

Ciąg dalszy jutro.

Zdjęcia: Kamil Weinberg

]]>
https://biegamwgorach.pl/royal-ultra-skymarathon-relacja-1/feed/ 0