kobieta ekstremalna – BIEGAM W GÓRACH https://biegamwgorach.pl treningi w Tatrach, bieganie w górach i w terenie, biegi górskie, obozy biegowe w górach, Wed, 18 Sep 2024 13:47:18 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.6.2 FKT na Wielkiej Koronie Tatr https://biegamwgorach.pl/fkt-na-wielkiej-koronie-tatr/ https://biegamwgorach.pl/fkt-na-wielkiej-koronie-tatr/#comments Mon, 16 Sep 2024 15:05:07 +0000 https://biegamwgorach.pl/?p=9308 W poprzednim wpisie opisała szczegółowo moje przygotowania do Wielkiej Korony Tatr. Zanim opublikuję szczegółową relację, chcę podać najważniejsze informacje z przejścia.

WKT solo

Było to przejście w całości solo, bez wsparcia z zewnątrz, bez uzupełniania zapasów w schroniskach i bez zostawionych wcześniej depozytów.

Dlaczego zdecydowałam się na taki styl? Z ambicji, żeby się sprawdzić i poznać lepiej siebie. Udało się i jestem z tego cholernie dumna. Dowiedziałam się o sobie więcej niż przez połowę życia.

Przebieg trasy

Moja trasa miała ostatecznie 72 km i 10.200 metrów przewyższenia. Zajęło mi to 40 godzin i 56 minut bez snu. Wystartowałam w czwartek 29 sierpnia 2024 roku o godz. 6:19. Na metę w Trzech Studniczkach dotarłam w piątek 30 sierpnia o godz. 23:14.

Wielka Korona Tatr. Baranie Rogi

Start – Tatrzańska Łomnica przy zielonym szlaku nad Grand Hotelem (915 m) – godz. 6:19

Kieżmarski Szczyt – 8:40 (zboczem Huncowskiego Szczytu i dalej normalnie)

Łomnica – 9:55 (z Kieżmarskiej Przełęczy i przez Miedziane Ławki)

Durny Szczyt – 10:42 (granią, zejście przez Mały Durny i żlebem z Małej Durnej Przełęczy)

Baranie Rogi – 12:11 (normalnie)

Lodowy Szczyt – 13:20 (wejście przez Konia, zejście Wyżnim Sobkowym Przechodem i przez Lodową Przełęcz)

Pośrednia Grań – 15:35 (Ławką Dubkego, zejście żlebem z Wyżniej Pośredniej Przełączki)

Sławkowski Szczyt – 18:47 (Warzęchowym Żlebem przez Warzęchowy Przechód, Jamińską Przełęcz i granią)

Wielka Korona Tatr. Grań na Ławkę Dubkego i Pośrednią Grań

Staroleśny Szczyt – 23:09 (przez Dwoistą Przełęcz i Granacką Ławką, po drodze gubienie się przez Granackie Turnie i Granacki Róg, stąd taka obsuwa czasowa! Zejście Kwietnikowym Żlebem)

Gerlach – 3:40 (Próbą Tatarki z wejściem – przez zgubienie się – na Zadni Gerlach – 2:59)

Kończysta – 7:00 (normalnie z Batyżowieckiego Stawu)

Ganek – 10:10 (Rumanową Ławką przez Gankową Przełęcz i tak samo w dół)

Wysoka – 12:25 (przez Siarkańską Przełęcz, żlebem na Przełączkę w Wysokiej i zejście przez Ławicę)

Rysy – 13:40 (przez Kogutka i szlakiem)

Krywań – 20:35 (szlakiem)

Meta – Trzy Studniczki – 23:14

Całą trasę udostępniłam na stravielink.

Jak widać najwięcej straciłam na gubieniu się. Bardzo dużo przerw z powodu niemiłosiernego upału i konieczności uzupełniania flasków przy każdym możliwym potoku. Jeden raz w trakcie całego przejścia usiadłam na 15 minut na Kończystej o godzinie 7 drugiego dnia.

Krótka relacja

Miałam dzień konia i czułam się świetnie, choć 8 kg plecak mega mi ciążył.

Wielka Korona Tatr. Kończysta

Bardzo czujne zejście z Kieżmarskiego na Miedziane Ławki, małe zgubienie się pod Łomnicą (nie trafiłam w łańcuchy), na Durny Szczyt i Baranie Rogi gładko, lekki kryzys pod Lodowym Szczytem z upału i odwodnienia, dłuższa przerwa na nawodnienie po zejściu.

Na Pośrednią Grań przez Ławkę Dubkego szybko (czas 9:15). Warzęchowy Żleb i Przechód na Sławkowski Szczyt sprawnie (niezły czas 12:25). Pod wieczór i gdy plecak zaczynał mniej ważyć, poczułam się jak nowo narodzona.

Po Sławku tak szybko leciałam Granacką Ławką, że – już po ciemku – źle poszłam i zaczęło się jedno wielkie błądzenie po turniach (Wielka i Mała Granacka Turnia oraz Granacki Róg), wpakowałam się w naprawdę trudny teren i nie wiedziałam, jak się z niego wydostać, gdzie się nie ruszyłam była pionowa ściana, chodziłam tam i z powrotem.

Pod Tatarkę przeszłam w miarę gładko z dłuższą przerwą przy potoku na picie, mycie rozcięcia na piszczelu i opatrywanie rany. Tatarka super, z lekkim zgubieniem pod Przełęczą Tetmajera i wyjściem na grań na prawo za Zadnim Gerlachem, na który musiałam już wejść.

Martinką przeszłam gładko z małym obejściem poziomego fragmentu grani, czułam się super, ale nie chciałam już ryzykować. Pod Gerlachem spały dwie osoby, tak że wszystkie miejscówki zajęte i trzeba było zbiegać!

Wielka Korona Tatr. Ganek

Od 4 rano zaczeły mnie męczyć już do końca biegunki, myślę że żołądek nie chciał przyswoić takiej ilości jedzenia po nocy, bo brzuch ani nic mnie nie bolało.

Kończysta o świcie i na Ganek super, grań bez chwili zawahania, mimo olbrzymiego już zmęczenia.

Burza z piorunami, gradem i 1,5 godziny ulewnego deszczu dopadła mnie na przejściu z Ganka na Wysoką.

Gdyby ta burza (której nie było w żadnej prognozie) przyszła wcześniej, to nie ma opcji, żebym w dwie strony przeszła grań na Ganek, skała na deszczu, pokryta lekkim porostem, robi się mega śliska. Musiałabym przeczekać deszcz i aż skała wyschnie.

Podejście i zejście z Wysokiej mokrym i śliskim żlebem, gdzie płynął wodospad (doceniłam klamry pod szczytem!) w deszczu z trzęsiawką. Szczękałam zębami, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam o wycofie.

Wielka Korona Tatr. Rysy

Na Rysach czułam się świetnie, dzwonię do Błażeja i opowiadam w euforii, że mimo tego gubienia się, spokojnie złamię 38 godzin, że po tym całym rzęchu, teraz już gładkie szlaki.

No i przyszedł… kryzys, jakiego jeszcze nigdy nie przeżyłam. Od Szczyrbskiego Jeziora siłą woli przesuwałam się do przodu jak walking dead.

Byłam mega odwodniona (miałam ze sobą bardzo dużo izo, bo sama woda z potoków mega wysusza, ale zostawiłam gdzieś cały zapas i drugiego dnia piłam już czystą wodę z potoków, gdzie po każdym łyku jeszcze bardziej chce ci się pić).

W niemiłosiernym upale te 10 km i 1300 metrów na Krywań ciągneło się w nieskończoność! Leciała mi krew z nosa (zorientowałam się w domu wyciągając zaschnięte skrzepy krwi), miałam biegunkę, jak naszły zbawienne chmury myślałam, że grzmi, a to był tylko mój brzuch 😉

Wielka Korona Tatr. Krywań

Nie byłam w stanie zażegnać tego kryzysu, wiedziałam, że jak się na dłużej zatrzymam, to już nie ruszę.

Żeby sobie ulżyć, dopiero wtedy wysypałam cały parch, kamienie i żwir z butów i skarpetek, który nosiłam przez ponad 30 godzin.

Pod Krywaniem już po ciemku, na ciągnącej się grani miałam myśl, że nie dotrę tam do północy, 50 metrów pod szczytem zaczęłam ryczeć i kląć na tę górę, czemu jest tak wysoka i czemu muszę tam włazić, zostało tak niewiele, a ja ledwo stałam na nogach, poruszałam się ostatnimi resztkami siły woli.

O zbiegu nie było mowy, w dodatku na początku zejścia zgasła mi czołówka, musiałam ją doładować, a w tym czasie świeciłam sobie telefonem z 6% baterii.

Czyli schodzę granią ledwo utrzymując pion, w jednej ręce trzymam rozłożone kijki (nie miałam już siły ich składać), a w drugiej telefon!

Wielka Korona Tatr Trzy Studniczki

Czy mogło być coś gorszego? A przede mną 1400 metrów w dół. Zmuszałam się do biegu i myśląc, że zbiegam 7:00, człapałam po 12-14!

Kamil czekał już kilka godzin na dole w Trzech Studniczkach i podczas naszych dwóch rozmów – pod szczytem i później na zbiegu kilka razy proponował, że wybiegnie mi naprzeciw, ale ja chciałam dotrwać solo.

Dotarłam o 23:15, po 40 godzinach i 56 minutach!

Jak się zatrzymałam nagle wszystko zaczęło mnie boleć, kolana, palce u rąk (zdarte od skały), stopy, kości, głowa, plecy (chociaż plecy bolały mnie prawie cały czas od ciągłego zgięcia na stromych zejściach).

Ale poza obdrapanymi nogami, tylko jeden bąbel na jednym palcu, zero odcisków, otarć, odparzeń, stopy w super stanie, mimo że buty kompletnie zniszczone od parchu, a klika godzin miałam przemoczone.

Co mnie zaskoczyło?

Do Szczyrbskiego Jeziora nie miałam żadnego kryzysu. Mimo niemiłosiernego upału, burzy i znowu upału, sraczki, gubienia się po nocy w trudnym terenie, rozciętej nogi, miałam świetne samopoczucie, determinację i psychę na wszystkich wspinaczkowych fragmentach i po ciemku na eksponowanej grani. Mega mnie to zaskoczyło!

Spodziewałam się po 20 godzinach, w nocy, mega kryzysów i dzwonienia po Kamila. Tymczasem nawet przez chwilę nie chciało mi się spać, nie czułam potrzeby na rozsiadanie się i robienie przerw (dużo przerw było wymuszonych na nawadnianie i uzupełnianie flasków), pierwszy i jedyny raz usiadłam na 10 minut na Kończystej o 7 rano na kanapkę (poza tym jadłam tylko w ruchu). Czułam się znakomicie! Jestem z tego bardzo dumna i jednocześnie dowiedziałam się o sobie rzeczy, o których nie miałabym pojęcia, gdybym nie podjęła tej próby.

Wcześniej najdłużej na nogach byłam 16 godzin i zrobiłam na raz 5.500 m w pionie. Bardzo bałam się tego projektu, tej samotności przez wiele godzin i ekspozycji po ćmoku. Nadal do mnie nie dociera, że to zrobiłam!

Dzięki za trzymanie kciuków i ogromne podziękowania dla Kamila za odwiezienie mnie na start, koczowanie w nocy po słowackiej stronie i czekanie na mnie z rozłożonym dywanem na mecie! ❤

]]>
https://biegamwgorach.pl/fkt-na-wielkiej-koronie-tatr/feed/ 6
Moje przygotowania do Wielkiej Korony Tatr https://biegamwgorach.pl/moje-przygotowania-do-wielkiej-korony-tatr/ https://biegamwgorach.pl/moje-przygotowania-do-wielkiej-korony-tatr/#comments Sun, 08 Sep 2024 16:08:24 +0000 https://biegamwgorach.pl/?p=9220 I. Czym jest Wielka Korona Tatr

To 14 najwyższych tatrzańskich szczytów o wysokości powyżej 8000 stóp i wybitności co najmniej 100 metrów. Jest to nawiązanie do Korony Himalajów i Karakorum.

W skład WKT wchodzą: Gerlach (2655), Łomnica (2634), Lodowy Szczyt (2628), Durny Szczyt (2622), Wysoka (2559), Kieżmarski Szczyt (2557), Kończysta (2537), Baranie Rogi (2530), Rysy (2501), Krywań (2495), Staroleśny Szczyt (2489), Ganek (2465), Sławkowski Szczyt (2453) i Pośrednia Grań (2439).

Wejście na Łomnicę płytami ponad Wyżnią Miedzianą Przełączką i Miedzianym Murem, Grań Wideł

Tylko trzy z nich dostępne są znakowanymi szlakami (Rysy, Krywań i Sławkowski) i wszystkie leżą w Tatrach Słowackich (nie licząc polskiego, niższego wierzchołka Rysów).

Od niedawna niektórzy rozszerzają listę WKT o kolejny szczyt, leżący w głównej grani Tatr na granicy polsko-słowackiej – Mięguszowiecki Szczyt Wielki, który według najnowszych pomiarów ma 2439 m npm, co daje 8002 stóp (wcześniej – 2438 m).

Oddzielony jest od Cubryny Hińczową Przełęczą (2323 m), a od Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego – Mięguszowiecką Przełęczą Wyżnią (2323 m). Jest też drugim co do wysokości szczytem w polskich Tatrach. Bez dwóch zdań spełnia wymogi zaliczenia do WKT.

Moja wątpliwość co do koncepcji 15 WKT bierze się stąd, że pomysł powstał z nawiązania do 14 najwyższych szczytów Himalajów i Karakorum. 15 nijak do tego nie pasuje. Ale oczywiście projekt robi się ciekawszy, trudniejszy i z narodowym elementem.

II. Kiedy zrodził się u mnie pomysł zrobienia WKT ciągiem?

O WKT dowiedziałam się z jakiegoś wpisu Piotra Hercoga, miał projekt zrobienia Wielkiej Korony Tatr w jak najlepszym czasie, ale nie jednym ciągiem. Planował ustanowić rekordy na te szczyty, chyba w kilka dni, wchodząc na część z nich z przewodnikiem. To był może 2015-2016 rok. Nie wiem dlaczego, ale nie zrealizował tego projektu.

Grań na Ganek. Wielka Korona Tatr

Później o WKT zrobiło się głośno po rekordowym przejściu Alicji Paszczak w 2016. Pamiętam, że wywarło to na mnie olbrzymie wrażenie. Ale pozostało w sferze takich nierealnych marzeń. Alicja jest świetną wspinaczką, wspina się w Tatrach od ponad 30 lat. Wiedziałam, że dla niej pod względem technicznym i topograficznym to było coś naturalnego, choć nie twierdzę, że łatwego. Miała też ze sobą linę i jej użyła, co w moich oczach potęgowało trudność tego projektu.

Dla mnie na tamten moment to był kosmos i pod kątem technicznym, ogarnięcia trasy i samego wysiłku. Pamiętam jak czytałam wywiad z nią w Magazynie GÓRY (który przeprowadzał nie kto inny jak Andrzej Marcisz) i głowa mnie bolała od samych tych nazw przejść i jak można to logistycznie ogarnąć.

Ale chyba właśnie wtedy pomyślałam, żeby zacząć zdobywać te szczyty i podnosić swoje umiejętności. Zrobiłam wtedy kurs skałkowy i zaczęłam się nieco wspinać, głównie na ściance w COS’ie.

III. Moje pierwsze techniczne przejścia

Od przeprowadzki, czyli czerwiec 2014 roku poznałam w Tatrach Polskich i Słowackich niemal każdy szlak. Zawsze kochałam dziką przyrodę, adrenalinę i eksplorację. Uwielbiam czytać mapy i przewodniki. Lubię biegać w technicznym terenie. To było kwestią czasu, że ruszę na pozaszlaki i najwyższe szczyty Tatr.

Moją pierwszą dłuższą samotną wyrypką było 36 km i ponad 2700 metrów przewyższenia z wejściem na Lodową Kopę i Mały Lodowy Szczyt (tutaj relacja) – w 2015 roku, dwa tygodnie przed Biegiem Ultra Granią Tatr. Byłam zachwycona tym terenem i pustkami. To były lata, kiedy nie tylko poza szlakami ale też na niektórych szlakach na Słowacji nie spotykało się prawie nikogo.

Ciekawe, że na Orlą Perć odważyłam się dopiero w 2016 roku, ale zrobiłam ją od razu na czas (relacja). Od 2017 roku zaczęłam pierwsze wejścia na szczyty WKT, na początek w większej ekipie Kieżmarski Szczyt, później solo Łomnica (relacja), Gerlach z kolegą i Lodowy Szczyt też solo. Robiłam samotnie różne łatwiejsze granie – Liptowskie Mury (relacja), Koperszadzka Grań (relacja). Bardzo często byłam na grani Rohaczy i całej grani Tatr Zachodnich. Później znowu Gerlach, ale już Martinką.

Wysoka. Wielka Korona Tatr
Na Wysokiej z wyrypki: Kończysta – Ganek – Wysoka – Rysy

W tym czasie startowałam w zawodach Skyrunning Extreme: Trofeo KIMA (relacja), Tromso Skyrace (relacja), Glen Coe Skyline (relacja), Skymarathon Gran Paradiso) i te techniczne trasy w Tatrach traktowałam jako przygotowania do tych zawodów, ale nie myślałam jeszcze wtedy o zrobieniu WKT.

IV. Pierwsze przygotowania z myślą o Wielkiej Koronie Tatr

Na wycieczce na Kieżmarski Szczyt w 2017 roku (mój pierwszy szczyt WKT) poznałam Krzyśka Borgieła, bardzo dobrego wspinacza, w tym jaskiniowego, który znał Tatry lepiej niż ja.

Staroleśny Szczyt. Pawłowa Turnia. Wielka Korona Tatr

Zgadaliśmy się, że chcemy to zrobić wspólnie, ale nie ustaliliśmy żadnego terminu. To była raczej taka głośno wypowiedziana myśl. Dla mnie było niewyobrażalne, żeby zrobić WKT solo.

W wakacje zawsze miałam swoje starty i dopiero w 2019 (gdy z powodów zdrowotnych miałam przerwę od zawodów) zaczęliśmy robić pierwsze wspólne wyrypki, łącząc poszczególne szczyty i opracowując warianty przejść.

Pierwszy nasz rekon to była Pośrednia Grań w 2019 roku, zresztą nie drogą, którą ostatecznie poszłam. Robiliśmy też przejścia niezwiązane z WKT, np. Cubryna i Mięguszowiecki Szczyt Wielki też w 2019 roku, czy Koperszadzka Grań i Baranie Rogi w warunkach jesienno-zimowych.

Później już takie typowo łączone przejścia pod WKT jak: Kończysta – Ganek – Wysoka – Rysy w 2022 roku; czy w tym roku: Łomnica – Durny – Lodowy Szczyt – Gerlach i Sławkowski – Staroleśny – Gerlach.

V. Dlaczego zdecydowałam się zrobić to solo?

Robiliśmy te rekonesanse z myślą, że atakujemy tę Wielką Koronę razem. W tym roku przez jazdę w tandemach podporządkowałam cały sezon pod rower. Zrobiłam też kilka swoich startów na gravelu. Chciałam zakwalifikować się na Gravelowe Mistrzostwa Świata, co mi się zresztą udało w połowie lipca.

Po tym wyścigu zaplanowałam miesiąc odpoczynku od roweru i byłam spragniona Tatr, a MŚ miały być dopiero w październiku. Ustaliliśmy z Krzyśkiem, że zrobimy pod koniec lipca/na początku sierpnia ostatnie rekony i w połowie sierpnia lub później, jak będzie okienko, ruszamy na WKT.

Durny Szczyt. Wielka Korona Tatr
Durny Szczyt z wyrypki na Wielką Czwórkę: Łomnica, Durny Szczyt, Lodowy i Gerlach

Zrobiliśmy dwa dłuższe przejścia i na jednym z nich Krzysiek rzucił, że może pójdę WKT sama, bo nie che mnie ograniczać. Szybko podłapałam temat, w głębi duszy chciałam mieć czyste, kobiece przejście. No ale jak zrobić to solo? Nie wyobrażałam sobie siebie samej po nocy na jakiejś eksponowanej grani. Ja, której najdłuższy bieg ultra to 100 km i ok 12 godzin? Najdłużej na nogach byłam 15,5 godziny i zrobiłam ponad 5000 metrów przewyższenia na skiturowym Trawersie Tatr z Beatką Madej (Lassak).

Zejście ze Staroleśnego Szczytu Kwietnikowym Żlebem. Wielka Korona Tatr

Dodatkowo w tym roku mało robiłam treningu biegowego. Nie mówię, że nie miałam dobrej formy. Miałam, ale kolarską. Godziny treningu wytrzymałościowego, bardzo dużo długich jazd po górach, dużo krótkich i mocnych interwałów, tysiące metrów przewyższenia, sporo treningu siłowego. Ale biegać zaczęłam dopiero po ostatnim starcie kolarskim w połowie lipca.

Jak moje ciało zachowa się po 20 godzinach, czy będzie mi się chciało spać?

Czy dam radę ustać na nogach tak długo bez snu, w technicznym terenie?

Wydawało mi się to bardzo niebezpieczne. Od momentu, kiedy zaczęłam myśleć o przejściu WKT solo, miałam codziennie sny, jak idę gdzieś sama, po nocy, w rzęchowatych żlebach i po eksponowanych graniach. Nie pamiętam, kiedy tak bardzo czegoś się bałam, na samą myśl o robieniu tego.

W międzyczasie niesamowity rekord na WKT ustanowił Roman Ficek. Znowu odezwała się moja ambicja, żeby zrobić czysto kobiece przejście.

Czego się tak bałam? Zrobiłam przecież samotnie wiele przejść: Lodowy Szczyt, Gerlach, z Kieżmarskiego Szczytu przez Miedziane Ławki na Łomnicę; Pośrednia Grań – Sławkowski Szczyt Warzęchowym Przechodem – Staroleśny granią z Obłazowej Przełęczy i przez Zwodną Ławkę; Gerlach Próbą Tatarki – Kończysta Stwolskim Zawratem; Ganek – Wysoka – Rysy

Pomagała mi w tym książka Andrzeja Marcisza „Wielka Korona Tatr”. Nie chodziłam na moje samotne wyrypki z trackami, zawsze miałam w telefonie zdjęcia i opisy tras. Chciałam poznać różne wejścia na każdy szczyt, różne warianty, żeby w razie czego móc też na bieżąco zdecydować.

Gerlach. Wielka Korona Tatr

W sumie naliczyłam, że na Gerlachu byłam 8 razy, w tym 3 razy sama Próbą Tatarki (4 raz na WKT), Martinką z Polskiego Grzebienia, Wielicką Próbą, kilka razy Batyżowiecką Próbą, a także Walowym Żlebem w górę i w dół.

Na Łomnicy byłam od Łomnickiego Stawu i z Miedzianych Ławek, z Kieżmarskiego Szczytu schodziłam Filarem Grosza na północnej ścianie Małego Kieżmarskiego (relacja), żlebem z Huncowskiej Przełęczy w obie strony i z Kieżmarskiej Przełęczy na Miedziane Ławki.

Na Lodowy weszłam i przez Konia i od strony Lodowej Kopy przez Sobkowy Przechód, na Staroleśny Szczyt – Kwietnikowym Żlebem, Granacką Ławką, granią Tetmajera (z Obłazowej Przełęczy) i Zwodną Ławką.

Na Pośredniej Grani byłam Żlebem Stilla i Ławką Dubkego i dwa razy schodziłam tym strasznie długim żlebem do Staroleśnej Doliny. Na Sławkowskim Szczycie, poza kilkoma razami szlakiem – granią od Sławkowskiej Przełęczy, Warzęchowym Przechodem i Warzęchowym Żlebem i wariantem bez nazwy obok tego żlebu.

Znałam te szczyty od każdej strony. Chodziłam na nie sama, wyruszając o 3-4 nad ranem. A mimo to tak bardzo bałam się tego samotnego przejścia bez snu. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego?

Decyzja jednak zapadła. A w pokonaniu lęku i stresu pomogła mi jedna osoba, o czym w kolejnym wpisie!

Lodowa Przełęcz. Wyrypka: Koperszadzka Grań, Jagnięcy Szczyt i Baranie Rogi
Lodowa Przełęcz z wyrypki: Koperszadzka Grań, Jagnięcy Szczyt i Baranie Rogi
]]>
https://biegamwgorach.pl/moje-przygotowania-do-wielkiej-korony-tatr/feed/ 1
3 WKT. Kieżmarski Łomnica i Durny https://biegamwgorach.pl/3-wkt-kiezmarski-lomnica-i-durny/ https://biegamwgorach.pl/3-wkt-kiezmarski-lomnica-i-durny/#comments Thu, 24 Aug 2023 17:42:35 +0000 https://biegamwgorach.pl/?p=9107 Jakiś czas temu odkryłam co najbardziej lubię robić w górach poza bieganiem. Niestety do tego trzeba trafić z pogodą, wolnym czasem i mieć zaufaną osobę, która lubi i umie robić to samo.

Niedawno trafił się jeden z tych pięknych dni, gdzie wszystko zagrało i wybraliśmy się z Kamilem #DevanReisen na przejście 3 szczytów Wielkiej Korony Tatr, czyli Kieżmarski Szczyt, Łomnicę i Durny (dla niewtajemniczonych WKT to 14 najwyższych i wybitnych tatrzańskich ośmiotysięczników, licząc w stopach). Kieżmarski Szczyt – 2558 m, Łomnica – 2634 m, Durny Szczyt – 2623 m.

Tatrzańska Łomnica – Huncowski Szczyt

Udaje nam się wyjechać z Zako o 5:30, co już jest dużym sukcesem, a z Tatrzańskiej Łomnicy po poszukiwaniach darmowego parkingu ruszamy o 6:26. Szybkim marszem, mijając kilka ekip wspinaczy z linami na wierzchu (dla Was też to obciach?) jestem przy Łomnickim Stawie i czekam ponad pół godziny na Kamila. W końcu doczłapuje i od razu rozsiada się z zamiarem picia i jedzenia. Dla mnie nie wróży to nic dobrego, bo już teraz wygląda słabo. Mówi, że miał infekcję i jest osłabiony.

Huncowska Przełęcz, w tle Łomnica

Po dłuższej przerwie ruszamy Magistralą w stronę Rakuskiej Przełęczy, ale nie idziemy długo szlakiem, uświadamiam sobie, że najszybsze wejście na Kieżmarski Szczyt prowadzi przez Huncowski Szczyt, a nie żlebem od wschodu. Kamil też kiedyś szedł przez Huncowski.

Ze szlaku schodzimy więc na głazy i ruszamy do góry na wprost w stronę Huncowskiego Szczytu (2352 m). Jestem tu pierwszy raz, ale kierunek jest dość oczywisty, a czasem nawet jakiś kopczyk albo nikła ścieżynka.

Co jakiś czas czekam na wlekącego się Kamila, aż w końcu postanawiam poczekać na niego dłużej na szczycie. Dociera po ponad pół godziny, a potem siedzimy jeszcze na Huncowskiej Przełęczy (2307 m). Od Huncowskiego Szczytu do końca naszego przejścia do Małej Durnej Przełęczy będziemy już cały czas na wysokości między 2200 m a ponad 2600.

Zdjęcie: Huncowska Przełęcz

Z Kieżmarskiego Szczytu w dół „Filarem Grosza”

Z przełęczy szybko docieramy na Kieżmarski Szczyt łatwym terenem, a potem na Mały Kieżmarski Szczyt (2513 m). Szłam kiedyś tędy na początku maja i śnieg na trawersach sprawiał, że droga wydawała się dość trudna. Teraz wygląda to zupełnie inaczej.

Z Małego Kieżmarskiego zaczyna się nasze zejście „Filarem Grosza” a właściwie północno-zachodnią granią Małego Kieżmarskiego Szczytu do przełęczy pod Uszatą Turnią (Złota Przełączka – 2230 m, galeria na dole). Nazwę Filar Grosza znalazłam dla tej drogi u Marcisza, ale WHP używa nazwy północno-zachodnia grań, podczas gdy Filar Grosza to nazwa drogi filarem na południowej ścianie Małego Kieżmarskiego.

Tak czy siak grań wygląda na mało chodzoną. Zarośnięte czarnymi porostami, chropowate skały, nie widać śladów działalności ludzkiej. Nie wygląda to na popularne przejście…

Zejście z Małego Kieżmarskiego Szczytu Filarem Grosza, w dole po lewej Miedziany Przechód, w tle Durny i Mały Durny Szczyt

Idziemy jak puszcza teren, a gdy grań rozwidla się na dwie odnogi, a filar po zachodniej stronie robi się coraz trudniejszy, przechodzimy przez depresję pomiędzy nimi i idziemy północno-zachodnim filarem, czyli właściwą drogą.

Tutaj znów robi się trudniej, filarek urywa się stromymi ściankami (II a miejscami może III), przechodzimy więc do żlebu i tam – cytując klasyka – systemem półeczek i rynien kluczymy w rzęchowatym terenie.

Kierujemy się na widoczną w dolę Uszatą Turnię i Złotą Przełączkę pod nią. Da się ją rozpoznać, chociaż jej dwa wierzchołki w kształcie psich uszu nakładają się stąd na siebie.

Na samym dole żlebu okazuje się, że jest on podcięty stromą kilkunastometrową ścianką.

Kombinujemy za długo alternatywne przejścia, łażąc po parchatych półeczkach góra-dół i lewo-prawo.

Zdjęcie: Zejście depresją między dwoma filarami północno-zachodniej grani Małego Kieżmarskiego Szczytu, w dole po lewej Miedziany Przechód, na górze – Durny Szczyt.

W tym momencie mam wszystkiego serdecznie dość. Przecież ten filar miał być łatwy, a mam wrażenie że kluczymy tu z dobrą godzinę. Poza tym ani śladu jakiegoś stanowiska do zjazdu. Chyba nikt przed nami tą wersją nie schodził.

W końcu zgadzam się na zjazd, który Kamil zaproponował jakiś czas temu, mówiąc, że znalazł niby dobry blok na stanowisko. Biorąc pod uwagę, że według mnie nikt tam wcześniej nie robił żadnego zjazdu, ani może nawet nie trzymał się tego bloku, mam poważne wątpliwości i jednocześnie brak innego wyjścia z tej sytuacji. Wracanie tym rzęchem do góry i szukanie innego przejścia nie bardzo mi się uśmiecha.

Dzięki 20-metrowej linie i repowi przedostajemy się na Złotą Przełączkę (2230 m) pod Uszatą Turnią (polska nazwa – Złota Turnia), a następnie półką o nazwie Niemiecka Ławka – na Miedziany Przechód (2285 m).

Widok z Miedzianego Przechodu na Mały Kieżmarski Szczyt i Filar Grosza

Mam wrażenie, że największe emocje tego dnia mam już za sobą.

Ale wiem też, że ambitny plan, żeby z Durnego przejść dalej granią na Baranią Przełęcz i Baranie Rogi, już na pewno oddalił się bezpowrotnie, wątpię też, czy uda nam się dotrzeć na Durny.

Dopiero z Miedzianego Przechodu widzę, że zachodnie żebro grani na samym dole wygląda na łatwe, w przeciwieństwie do północno-zachodniego filara, czy środkowej części, którą schodziliśmy.

Rozkminiając to przejście już w domu czytam u Marcisza, że większość osób wchodzi na Mały Kieżmarski Szczyt z Miedzianego Przechodu właśnie zachodnim filarem, a WHP określa ten filar jako bloki i doskonale uwarstwione stopnie skalne (I).

Północno-zachodni filar wyceniany jest na II (może III). Nie znalazłam opisu przejścia środkową częścią, gdzie mamy trójkową albo nawet trudniejszą ściankę.

Zdjęcie: widok z Miedzianego Przechodu na naszą drogę z Małego Kieżmarskiego Szczytu i Kamil robiący zjazd. Widać dwa filary i depresję między nimi.

Śmiałam się, że jak ktoś natknie się kiedyś na zostawioną tam przez nas pętle, to będzie się mocno zastanawiał, co u licha ona tam robi. Albo wręcz przeciwnie, uratuje mu ona zejście.

Przez Miedziane Ławki na Łomnicę

Z Miedzianego Przechodu przez Miedziane Ławki droga na Łomnicę wydaje się oczywista i łatwa orientacyjnie, ale jest to przejście po rzęchu.

Już z Miedzianego Przechodu do Miedzianego Ogródka przez zejście zwane Miedzianą Drabiną mamy stałe punkty asekuracyjne, bo może ktoś woli zjeżdżać, zamiast ześlizgiwać się po parchu. My mamy doświadczenie z niedawnych eksploracji w Prokletijach, gdzie taki parch i takie nastromienie to zwykłe turystyczne szlaki, więc wybieramy system kontrolowanych ślizgów po sypiących się piargach.

Kamil wyjaśnia mi pochodzenie występujących tu nazw: Miedziany Ogródek, Miedziane Ławki, Niemiecka Drabina, Niemiecka Ławka, Złota Przełączka, itp. „Miedziane” to od prac górniczych i wydobywania miedzi już od początków XVIII wieku, a „złote” – od poszukiwań złota.

Widok z Miedzianego Przechodu na Durny Szczyt i Poślednią Turnię

Miedziany Ogródek jest na wysokości ok 2195 m i jest to najniższy punkt naszego przejścia na odcinku Huncowski Szczyt – Mała Durna Przełęcz.

W Miedzianym Ogródku nabieramy wody ze strumyka i idziemy łatwo, choć po piargach Niżnią a potem Wyżnią Miedzianą Ławką.

Przejście z jednej na drugą oznaczone jest starą pomarańczową farbą i znajduje się w linii spadku Przełęczy w Widłach, gdzie Niżnia Ławka nieco się obniża.

Po lewej stronie mamy próg skalny, wspinamy się kilkanaście metrów w górę, gdzie są też spity do asekuracji i jesteśmy na Wyżniej Miedzianej Ławce

Zdjęcie: Widok z Miedzianego Przechodu na Niżnią i Wyżnią Miedzianą Ławkę. Wyżnią, która idzie jakby na wprost Pośledniej Turni można też dojść na Przełączkę pod Łomnicą i Drogą Jordana na Łomnicę.

My z Wyżniej Miedzianej Ławki skręcamy w lewo i w górę po skałach a później po skalnych płytach, obchodząc końcówkę Grani Wideł pod Miedzianym Murem. Mur ten kończy się na Wyżniej Miedzianej Przełączce – jest to punkt styku końca Grani Wideł z płytą szczytową na północnej ścianie Łomnicy.

Podejście płytami pod Miedzianym Murem i Wyżnia Miedziana Przełączka na zdjęciach poniżej.

Łomnica, w tle Durny Szczyt i Lodowy Szczyt

Na Łomnicę docieramy 5 minut przed 15. Kamil rozsiada się i wyciąga batony, widzę jak bardzo jest wykończony, wygląda jak Walking Dead, mimo, że tempo mamy bardzo, bardzo wolne.

Widzę w jego oczach rezygnację, on widzi, jak jestem zdeterminowana, żeby dokończyć dziś to przejście. Pewnie dlatego mi nie mówi, o czym wtedy myśli: że nie ma mowy, żeby wszedł dziś na kolejny szczyt.

Ja za to myślę, że fajnie byłoby o 16 być już na Durnym. Jak się potem okaże, jest to bardzo optymistyczne założenie.

Pogoda też się zmienia, jest już całkiem pochmurno. Podczas tej wycieczki obserwuję niesamowite zjawisko, jak małe chmury szybko tworzą się w dnie doliny, kumulują się i idą do góry, zasłaniając szczyty. Nisko zawieszone, lokalne chmury już nie raz pokrzyżowały mi plany…

Durną drogą na Durny Szczyt

Schodzimy Jordanką, czyli na Durny ma być już cały czas granią z niewielkimi obejściami. Na Jordance najgorsze są dla mnie łańcuchy. Kilka pionowych ścianek, gdzie trzeba się na nich zawiesić, a nogi na tarcie. Dla osób o mocnych nerwach. W wielu miejscach przeszkadzają, bo lepiej iść po skałach.

Dochodzimy do Przełączki pod Łomnicą, gdzie dochodzi Wyżnia Miedziana Ławka. Potem przez Małą Poślednią Turniczkę – droga idzie przez nią ściśle granią i schodzimy na Poślednią Przełączkę. Po dłuższym namyśle i zejściu za nisko obchodzimy po prawej stronie Poślednią Turnię, gdzie również są łańcuchy i jakieś klamry. Na parchatym i lufiastym trawersie pod turnią trzymam się na wszelki wypadek łańcucha. Staję na niby lity kamień, który w tym momencie rozpada się pod moją stopą i spada z wielkim hukiem kilkaset metrów do Miedzianej Kotliny. Ja na szczęście stoję, ale Kamilowi serce podchodzi do gardła.

Dochodzimy do Wyżniej Pośledniej Przełączki, gdzie Droga Jordana schodzi w dół żlebem do Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Na grań nachodzą chmury i zaczynają się nasze kłopoty. Kamil był tu trzy lata temu, ale szedł w przeciwnym kierunku. Twierdzi, że następną turnię – Zębatą – trzeba obejść z prawej strony, ale nie jest do końca pewny, czy z prawej, czy z lewej i czy tę turnię, czy może kolejną…

Początkowo idziemy trawersem, ale później schodzimy za nisko do kolejnego żlebu, jak się później okazało, górnej odnogi Klimkowego Żlebu.

Trawersujemy Zębatą Turnię pod granią wiodącą na Durny Szczyt

Na tym trawersie sporo błądzimy jak dzieci we mgle (dosłownie), jest dużo różnych wariantów i ścieżek, a my nie widząc grani schowanej w chmurach, kompletnie nie wiemy, gdzie jesteśmy.

Trawers Zębatej Turni i Durniej Turniczki w grani na Durny Szczyt. Zadnia Durna Baszta i Wyżni Durny Karb

W końcu, trawersując żleb, wychodzimy na szerokie siodło, a przed nami wyłania się zza chmur piękna ściana Durnego Szczytu, a na lewo Mały Durny Szczyt. Problem w tym, że dzielą nas podcięte pionowe skały i głęboki kocioł w dole. Ale przynajmniej wiemy, gdzie jesteśmy, za daleko.

Jak później rozkminiłam, zanim się zgubiliśmy, podeszliśmy pod samą Durnią Turniczkę, przez którą można było łatwo przejść (I) na Klimkową Przełęcz i dalej granią na Durny.

Jednak nie widząc grani poszliśmy za bardzo w dół i dalej trawersem przeszliśmy przez Klimkowy Żleb. Wyszliśmy na boczną, Durną Grań pod Zadnią Durną Basztą na Wyżni Durny Karb (o ile dobrze to rozkminiłam). Stamtąd po drugiej stronie grani na zachód widzieliśmy Durny i Mały Durny Szczyt, a na dole Spiski Kocioł.

Na zdjęciu po lewej widać nasz trawers i przed nami na lewo od ściany skalnej Wyżni Durny Karb, wg WHP jedna z najwybitniejszych przełączek Durnej Grani.

Kamil ma dość i chce wracać w dół żlebem do doliny i kończyć wycieczkę. Mnie nie podoba się pomysł wracania żlebem, którego nie znamy i błądzenia w chmurach. Później przeczytałam u Marcisza, że ten żleb latem jest bardzo skomplikowany i jeśli się go nie zna, przy braku widoczności bardzo łatwo się w nim pogubić.

W tym momencie nie wiemy dokładnie, gdzie jesteśmy, ale decydujemy po chwili dyskusji, że idziemy do góry. I to był strzał w dziesiątkę, bo wychodzimy na Klimkową Przełęcz, mamy w końcu widoczność, a Kamil rozpoznaje teren (szedł trzy lata temu tą drogą w przeciwną stronę).

Durny Szczyt (2623 m npm), Tatry Wysokie, Wielka Korna Tatr

Mamy jeszcze (lub aż) do przejścia grań na Durny i Mały Durny, a jest już grubo po 16. Jednak ta część okazuje się dla mnie najłatwiejsza, mimo, że technicznie jest najtrudniejsza.

Z Klimkowej Przełęczy idziemy już ściśle granią pod uskok Durnego na Wyżnie Durne Wrótka. Uskok wyceniany jest za II i właśnie dwóch wspinaczy robi nim zjazd na linie. Nie zastanawiając się długo idę na żywca tak, by nie zaczepić o ich linę.

Potem łatwo, aż do lufiastej małej turniczki – Durnej Czubki (wg Marcisza I-II) z kotwami do asekuracji, którą pokonujemy na żywca ściśle granią, wychodząc na ostre wcięcie – Durną Szczerbinkę. Stąd już łatwo na Durny Szczyt (2623 m), Durną Przełęcz i omijając Durną Igłę na Mały Durny Szczyt (2595 m).

Z Małego Durnego dalej łatwą granią schodzimy na Małą Durną Przełęcz a później parchatym żlebem do Doliny Pięciu Stawów Spiskich.

Żleb jest wyceniany na I i faktycznie kluczymy w nim schodząc różnymi skałkami i rynnami, kierując się niżej w lewo na wyraźną ścieżkę, żeby ominąć dolne urwiska tego żlebu (zdjęcia na dole).

Widok z Durnego Szczytu na północny zachód

Schodzimy i zbiegamy do Doliny Pięciu Stawów Spiskich w kierunku Terinki. Jest coraz później, nie wchodzimy nawet do środka, tylko zbiegamy doliną i potem długaśnym niebieskim szlakiem, już z czołówkami, do Tatrzańskiej Łomnicy. Około 22:45 jesteśmy przy samochodzie. Wyszło coś koło 29 km i 2200 metrów, choć myślę, że zegarek nie zliczył tych krótkich zejść i wejść w żlebach i na przełączkach.

Trasa tutaj.

]]>
https://biegamwgorach.pl/3-wkt-kiezmarski-lomnica-i-durny/feed/ 4
Na Kasprowy i Szpiglasowy Wierch z powrotem przez Kozią Przełęcz https://biegamwgorach.pl/na-kasprowy-i-szpiglasowy-wierch-z-powrotem-przez-kozia-przelecz/ https://biegamwgorach.pl/na-kasprowy-i-szpiglasowy-wierch-z-powrotem-przez-kozia-przelecz/#comments Mon, 22 Oct 2018 05:26:59 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8195 Tatry Wysokie, trasa biegowa w Tatrach

To chyba moja ostatnia jesienna wyrypka. Następna będzie już na nartach. Znowu zaczął padać śnieg. Chciałam wykorzystać pogodę i nie żałuję, choć po tej wycieczce mnie rozłożyło. Niech piękne słońce na zdjęciach Was nie zwodzi, pizgało mocno!

Ruszam o 11 z Zakopanego z niezłymi zakwasami po sobotnich przysiadach i wspinaniu. Na Kasprowy Wierch wbiegam przez Myślenickie Turnie, pierwszy raz tym szlakiem w górę. Nie jakoś mocno, ale bez przystanków, z Kuźnic zajmuje mi to 1:12. Na szczycie jestem ok. 12.30. Dość mnie na tym podbiegu wywiało, więc dłuższa przerwa w stacji kolejki na ubranie się i wygrzanie. Dalej w planie Gładka Przełęcz, najniżej położona, dostępna szlakiem przełęcz w Tatrach Wysokich, 1994 m. Z Kasprowego można się na nią dostać:

  • a. znakowanym szlakiem, zbiegając w głąb pięknej Doliny Cichej. Trzeba spaść aż na 1270 m, a następnie wbiec na Zawory (1876 m) i dopiero na Gładką. Jest to piękny szlak z widokami na dzikie i nieznane Tatry Zachodnie – Liptowskie Kopy, które oddzielają Dolinę Koprową od Cichej, czyli Tatry Wysokie od Zachodnich
  • b. granią na Liliowe i dawnym szlakiem z przełęczy. To techniczna i ciekawa ścieżka trawersująca zbocza Świnicy i Walentkowej (2156 m) przecina Dolinę Walentkową i boczny grzbiet Walentkowej

Nie spiesząc się, na Gładką docieram o 14. Dalej moim celem jest rekonesans najłatwiejszej i najniższej części głównej grani Tatr Wysokich, czyli Liptowskie Mury – 2 km z Gładkiej Przełęczy na Szpiglasowy Wierch. (Liptowskie Mury ciągną się jeszcze do Wrót Chałubińskiego).

Za Gładkim Wierchem (2066 m) zaczyna się grań Kotelnicy, a tam największa trudność na tym odcinku. Wyceniany na I, ale widziałam też II, lity kominek z przewieszką na końcu – na zejściu z Małej Kotelnicy (1985 m) na Niżnią Czarną Ławkę (1950 m). Idąc w stronę Szpiglasowego trzeba pokonać go w dół, w przeciwnym kierunku jest zdecydowanie łatwiej. Są tam zawieszone stare pętle. Takie I-II na grani bez asekuracji to według mnie najbardziej niebezpieczne momenty. Za granią Kotelnicy czekają jeszcze przyjemne granitowe szczyty Kosturów – Niżniego i Wyżniego (2083 m).

Wyżni Kostur, Liptowskie Mury, Tatry Wysokie

Wyżni Kostur, Liptowskie Mury

Na Szpiglasowym Wierchu (2172 m) jestem ok. 16, a to za sprawą cykania na każdym szczycie sweetfoci 😉 Pizga jeszcze bardziej, więc szybko zbiegam na Szpiglasową Przełęcz i już łatwym, skalnym chodnikiem do Doliny Pięciu Stawów. Dalej chciałam napierać na Zawrat, ale znam ten szlak doskonale, a nie wchodziłam jeszcze na Kozią Przełęcz!

Szybka zmiana planów i ucieczka przed zimnym cieniem rozlewającym się w dolinie. Biegnąc do słońca, które jeszcze ogrzewa grań, wychodzę technicznym szlakiem trochę powyżej przełęczy. Kusi mnie i to bardzo, żeby wdrapać się jeszcze na Kozi Wierch, ale czas jest nieubłagany, a nie mam czołówki. Jakieś pół godziny na jedzenie i fotki w ostatnich promieniach słońca i ok. 17 zaczynam zbieg w stronę Zakopanego. W Dolinie Jaworzynki łapie mnie już zmrok.

I w ten o to sposób w nogi weszło 32 km i 2600 m. Czekam już na ten zapowiadany śnieg, bo podobną turę chcę zrobić na nartach 🙂

Podobne trasy:

Orla Perć, Tatry Wysokie, Kozia Przełęcz, trasa biegowa w Tatrach

Na Orlej Perci powyżej Koziej Przełęczy

]]>
https://biegamwgorach.pl/na-kasprowy-i-szpiglasowy-wierch-z-powrotem-przez-kozia-przelecz/feed/ 4
Twarda skała przetrwa wszystko. Glen Coe Skyline – część 4 https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-4/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-4/#comments Sat, 22 Sep 2018 12:22:39 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8140 Do tej pory biegliśmy oryginalną trasą Glen Coe Skyline z jednym dodatkiem. Wbiegaliśmy i zbiegaliśmy ze Stob Coire Raineach, extra 200 metrów w pionie w hamującym wietrze.

Przede mną ostatnie grząskie podejście na przełaj stromym stokiem, 550 metrów w pionie na 1,5 km. Dalej znowu łączymy się z normalną trasą.

Jeszcze jedna gliniasta sztajcha…

To jeszcze nie koniec niespodzianek. Kolejne przejście po kolana przez rzekę nie robi już na mnie wrażenia. Ledwo rozgrzane zbiegiem stopy znowu zamarzają. Wyciągam kijki i wciągam się na nich po trawiastym, niemal pionowym stoku. Nie ma tu żadnej ścieżki. Po mojej lewej stronie płynie potok, który rozlewa się na całe zbocze. Nie zapominajcie, że z góry też nadal leje. Pod tym względem bez zmian. Dobrze napisał w swojej relacji z 2016 roku Krzysiek Dołęgowski, że ta trasa to jak bieganie na przełaj po Tatrach Zachodnich. Dodałabym tylko, że trzeba by jeszcze tam wylać hektolitry wody.

Zapadam się w glinie i grząskich trawach. Idę jak czołg, twarda jak skała, nic już mnie nie wzrusza. Gdy nagle nachodzi mnie przerażająca myśl.

Zupełnie nie czuję prawej stopy, macam łydkę, też nic nie czuję! Jest zdrętwiała. Amputują mi nogę! Serio tak wtedy pomyślałam. To sprawia, że zmieniam styl muła na bardziej żwawe rytmy. Zaczynam podbiegać, a raczej tak mi się wydaje. Kijki przed siebie, zapieram się na rękach i wykonuję parę żwawych kroczków. Niech ta noga się rozgrzeje! Ja chcę biegać!

Tym systemem i resztką sił wyprzedzam kolejnych dwóch gości i prawie doganiam Brytyjkę, która nagle wyczarowała kijki. Jest czujna, odwraca się i podejmuje dzielną walkę o swoje miejsce. Przyspiesza, po czym zupełnie znika mi na zbiegu.

Diabelski zbieg, a raczej zejście

Ledwo dysząc zdobywam ostatnią przełęcz. Co za ulga, teraz już tylko 6-7 km w dół! Będzie można odpocząć. Ale gdzie tam! Uczucie ulgi nie trwa długo. Zbiegamy na przełaj błotem po kostki przetkanym kamieniami. Jak tu kilianować, żeby nie skręcić kostki albo kolana? Zapadam się, jest bardzo stromo, trzy razy ląduję tyłkiem w czarnej brei. Spada mi but. But z wbudowaną skarpetą, który nie ma prawa spaść! Wciąga go bagno. Do diabła z tym! Zatrzymuję się. Próbuję zgrabiałymi dłońmi rozplątać sznurówkę.

Dogania mnie dwóch gości, których niedawno tak dziarsko wyprzedziłam. Nie zwracają na mnie uwagi, turlają się w dół ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Przecież widok człowieka siedzącego w bagnie jest czymś zupełnie normalnym. Zakładam upapranego w czarnej mazi buta. Ruszam.

Zrezygnowana już nie zbiegam, idę, wlokę się? Nie mam szans nadrobić na tym odcinku, na co po cichu liczyłam. Kolejny CP, już ostatni. Wolontariusze uśmiechają się, a może śmieją, widząc ten obraz nędzy i rozpaczy? Sama się z siebie śmieję. Dodają otuchy, że to już prawie koniec. Prawie robi dużą różnicę. Jeszcze 4-5 km. Kończy się bagno, zaczyna szutrowa ścieżka. Biegnę po około 5:00/km i nie mam sił przyspieszyć. Nie mam ochoty już na żadne ściganie, chcę tylko dotrwać.

Jeszcze tylko 3 km tą samą, szeroką kamienistą drogą, którą zaczynałam dzisiejszą przygodę, nie wiedząc, CO mnie czeka. Odwracam się. Czy to dziewczyna 200 metrów za mną? Chyba tak! Mam dość, ale nie chcę stracić mojej pozycji, a może jestem dziesiąta? Przyspieszam. Lecę po 4:00/km, ale to szaleństwo nie trwa długo. Jestem wyczerpana, zmarznięta, głodna, chce mi się sikać i nadal nie czuję stóp. Normalnie żałość.

Odliczam, jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze jeden, widzę już camping, stoi mój samotny, żółty namiocik, zaraz będzie meta. Jest już centrum wspinaczkowe, ostatni kawałek asfaltu i wreszcie finiszowa mata!

Po co to wszystko?

Co za ulga! Nigdy więcej. Koniec z takimi biegami. Koniec ekstremów. Nie czuję szczęścia. Jedynie ulgę, że to już koniec. Nie przeżyłabym kolejnych 20 km i 2000 metrów, gdyby nie skrócili trasy. Jestem rozczarowana moim czasem i miejscem (5:37 i 12. pozycja), zawiodłam samą siebie. Nie przyjechałam tutaj po to, żeby człapać. Jestem wściekła za te 15-20 minut czekania na grani, i że w ogóle pobiegłam, czując się tak słabo. Nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jednej pozytywnej myśli. Nie chcę tu wracać na pełną trasę. To wszystko możecie wyczytać z tego zdjęcia.

Glen Coe Skyline 2018

Glen Coe Skyline 2018

Coś jeszcze?

Trafiliśmy na najgorsze warunki ze wszystkich edycji i najgorszą pogodę ze wszystkich biegów (może Vertical miał podobnie, ale duuużo krócej).

W końcu te negatywne emocje zamieniają się w radość. Radość z prostych rzeczy, którą można odczuć tylko po przeżyciu takiej ekstremy. Że zaraz wejdę pod gorący prysznic i uratuję moje zamarznięte stopy. Pójdę na frytki z Marcinem i Iwoną, gratulując jej super występu. Poczekam na Darka, który przebiegł tę trasę bez numeru, dwa dni po Ben Nevis Ultra (szacun!), zjem z nim drugie frytki, a potem będziemy siedzieć w aucie pijąc ciepłą herbatę i patrząc na strumienie deszczu płynące po szybach. Przetrwamy dwie kolejne, deszczowe noce w mokrych namiotach z kałużą błota pod spodem. Zwiedzimy średniowieczny zamek i wreszcie wyjedziemy we mgle i deszczu, opowiadając sobie o naszych przeżyciach.

Warto było? Czy tym ekstremalnym wyjazdem coś sobie udowodniłam, czy dowiedziałam się czegoś o sobie?

Że jestem silna i twarda jak skała i wszystko przetrwam?

Może. Chyba tak. W zeszłym roku wycofałam się ze startu w Els2900, 70 km i 6700 m na przełaj przez Pireneje ze wspinaczkową granią. Teraz w planach mam trudniejsze wyzwanie. Wiem, że jestem gotowa!

A dlaczego? Bo dzięki takim doświadczeniom bardziej doceniam proste, codzienne rzeczy.

Glen Coe Skyline 2018

Meta Salomon Glen Coe Skyline

Sprzęt i odżywianie

I tradycyjnie na koniec.

Miałam na sobie:

  • buty Adidas Adizero xt – super trzymały na mokrej skale, pokrytej błotem i mchami. Dzięki wbudowanej skarpecie nic mi nie wpadło do środka. Trochę gorzej trzymały na błocie po kostki, bieżnik nie jest za bardzo agresywny. Ten but możecie kupić tylko gdzieś na Allegro, bo Adidas już ich nie robi
  • kamizelka CamelBak Ultra Pro Vest i dwa flaski. Pojemność 4,5 litra, wszystko zmieściło się razem z kijami
  • kurtka wodoodporna ATTIQ z membraną 20 tys
  • krótkie spodenki Pro-Tech 
  • koszulka Pro-Tech plus rękawki
  • czapka i opaska Thermo ATTIQ
  • rękawiczki biegowe Adidas
  • kijki karbonowe i składane na 4 części – Mountain King Trail Blaze Skyrunner
  • zegarek Garmin Fenix 5

Zjadłam i wypiłam

  • 8 żeli ALE, w tym 5 z kofeiną (smak caffe latte rządzi!!!)
  • jeden baton Chia Charge 50 g (biała czekolada – dla tego batona warto było dotrzeć na punkt odżywczy!)
  • 1 litr izotniku ALE Race malinowy
  • około 1,5 litra płynów z punktu (herbata i jakieś soki)
  • zero picia ze strumieni, które były na każdym kroku

Poprzednie części

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-4/feed/ 3
Szatańskie niespodzianki. Glen Coe Skyline – część 3 https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-3/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-3/#respond Fri, 21 Sep 2018 15:34:40 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8122 Jestem na grani, trzeba wbiec na pierwszy szczyt – Stob Dearg 1022 m i odhaczyć się na CP3. Mam w nogach zabójcze podejście 730 metrów na 3 kilometrach. Teraz zbieg odsłoniętą granią na przełęcz – 902 m. Zbieg to za dużo powiedziane. Niby zbiegam, a stoję w miejscu, zatrzymuje mnie porywisty wiatr. Zamarzający deszcz tnie mi prosto w twarz, prawie nic nie widzę.

Zawodnik przede mną co chwilę wpada po kolana w bagno, dzięki temu wiem jak ominąć te diabelskie pułapki. Za przełęczą podbieg, gdzie wyjmuję kijki, które tylko przeszkadzają. Wyrywa mi je z rąk i tracę równowagę. Ten odcinek na drugi szczyt, Stob na Doire (1011 m) jest bez żadnej ścieżki.

Po jego zdobyciu, próbuję napierać po stromym zboczu, dalej odsłoniętym grzbietem. Zawrotne tempo zbiegu – 10 min/km! Kamienie, błoto, mokre trawy i zatrzymujące mnie podmuchy. Szczerze?

W tym momencie mam naprawdę dość. Nie obchodzi mnie czas i miejsce. Chcę tylko dobiec i nie zamarznąć. Nadal nie czuję stóp. Do butów ciągle wlewa się woda od dołu i z góry. Na szczęście dłonie się rozgrzały. Boli mnie głowa. Gdy tylko zdejmę kaptur, przeszywa mnie zimno. Na przełęczy odhaczam się na CP4 i stromo spadam z wietrznej grani do spokojniejszej dolinki.

Olga Łyjak na Glen Coe Skyline 2018

Rzeki, bagna i inne niespodzianki

Wyprzedzam tu dwóch gości, choć ciężko zbiega się w technicznym terenie, gdy nie czuje się stóp. Wykręcam je na nierównych i śliskich kamieniach, wbiegam w strumienie, błoto, przeskakuję większe głazy.

Wreszcie na dnie dolinki dostrzegam kolejny CP. Mijają już 3 godziny, a mi kończy się jedzenie. Zjadłam tylko 5 żeli. Ale na tym CP nie ma nic do jedzenia ani picia. To jeszcze nie tutaj.

Tymczasem przede mną kolejna przeszkoda. Trzeba przejść przez rwącą rzekę po śliskich głazach, w wodzie po kolana. Żeby tylko nie stracić równowagi i nie wylądować twarzą w lodowatym potoku. Udaje się! Ale gdzie ten punkt, na którym czeka Marcin, mąż Iwony Kik, z moją porcją żeli? To już 20 km i 2000 metrów w pionie, według moich obliczeń powinien gdzieś tu być!

Patrzę z nadzieją przed siebie. Sznurek biegaczy posuwa się mozolnie po prawie pionowym trawiasto-gliniastym zboczu, zupełnie na przełaj. Niech to szlag! Trzeba wspiąć się na przełęcz i dopiero z drugiej strony góry, na dole będzie punkt.

Zaczynam wspinaczkę. Stokiem płynie woda, kijki zapadają się na kilkadziesiąt centymetrów w czarnej brei. Stopy też. Chce mi się pić, ale nie mam siły zatrzymać się i schylić do strumienia. Chce mi się jeść. Jakiś biegacz ratuje mnie trzema żelkami! W końcu wdrapuję się na przełęcz. A tu znowu niespodzianka! Nie zbiegam. Musimy jeszcze wdrapać się 200 metrów w pionie na kolejny szczyt i zbiec w to samo miejsce.

Olga Łyjak na Glen Coe Skyline 2018

Byle do bufetu!

Znowu zatrzymujący huraganowy podmuch. W górę na szczęście w plecy, trochę to pomaga. Mijam się tutaj z Iwoną Kik, której idzie świetnie, leci zadowolona po swoje siódme miejsce. Ale gdzie reszta dziewczyn? Jest tylko Brytyjka przede mną. Jestem w pierwszej dziesiątce?

Później dowiaduję się boleśnie, że nie! Musiały zbiec inną drogą prosto do doliny, omijając przełęcz. Niestety, kto znał trasę, wiedział jak tutaj nieco skrócić.

Walcząc z wiatrem odhaczam się na Stob Coire Raineach (925 m). Zrobiłam właśnie 550 metrów na 1,5 km! Czas na zbieg. Wiatr niemal mnie przewraca, a gdy wieje na wprost, znowu mnie hamuje. Żałosnym tempem, wymarznięta i przemoknięta docieram na przełęcz. Kolejny zbieg na przełaj po mokrych trawach, a potem perć po wilgotnych kamieniach. Byle do punktu!

Wreszcie dobiegam do jedynego bufetu na trasie. Mam 23 km i 2400 metrów w pionie, prawie 4 godziny napierania, a wypiłam litr izotoniku i zjadłam 5 żeli. Marcin podaje mi paczkę z pysznościami i pomaga nalać picie do flasków. Sama nie dałabym rady zgrabiałymi dłońmi. Wpycham do ust niesamowicie pysznego batona, popijam gorącą herbatą, nawet nie patrząc, co tam Szkoci jeszcze serwują. Lecę na ostatnią sztajchę.

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-3/feed/ 0
Diabelskie Schody na Krzywą Grań. Glen Coe Skyline – część 2 https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-2/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-2/#respond Thu, 20 Sep 2018 14:37:15 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8110 Godzina 10. Startujemy w strugach deszczu i wietrze. Przed nami Bad Weather Route. 33 km i 2900 metrów po dzikich, szkockich górach.

Pierwsze kilka kilometrów to głównie podbieg z małymi zbiegami, trawersujemy górkę Stob Mhic Mhartuin, 707 m. Wszyscy ruszają bardzo szybko. A ja nie mogę wejść na większe obroty, nie mam siły. Tętno jak w 3 zakresie, a truchtam po 6:00. Już wiem, że to nie będzie łatwy dzień.

Gdy kończy się szutrowa droga, jestem już poza pierwszą dziesiątką kobiet. Wąska ścieżka płynącym szlakiem. Spokojnie da się jeszcze podbiegać. Uruchamiam kijki, jako jedyna w zasięgu wzroku. Co za obciach. Ale mam to gdzieś, chcę przetrwać ten bieg. Po cichu liczę jeszcze, że uda się wyprzedzić parę dziewczyn i wskoczyć w pierwszą dziesiątkę. Poczuję moc?

Diabeł mieszka w górach

Po paru kilometrach zbiegamy technicznym szlakiem. To Diabelskie Schody (Devil’s Staircase). Nazwa dobrze oddaje charakter ścieżki. Skały pokryte błotem, mchami i trawami, strumienie i kamienie. Przypomina mi się stromy, piarżysty i błotnisty żleb, którym schodziliśmy z wulkanu Erciyes w Turcji parę tygodni temu. Nazywał się Diabelskie Gardło. Później dowiedziałam się, że na Wyspach jest jeszcze parę szatańskich miejsc – Diabelska Kuchnia w walijskiej Snowdonii (Devil’s Kitchen) i Diabelska Drabina na Carrantuohill w Irlandii (Devil’s Ladder). Diabeł mieszka w górach, a ja mam niedługo poznać jego czarcie oblicze.

Co chwilę wpadam po kostki w błoto albo błotnistą kałużę. Na zbiegu parę osób wyprzedzam, ale jak się później okaże, zdecydowanie za mało, żeby nadgonić na czekających mnie trudnościach.

Przebiegamy drogę i odhaczamy pierwszy Check Point (CP), gdzie trzeba do czytnika przyłożyć trzymanego na nadgarstku chipa, podobnego do tych z biegów na orientację. Znowu lecimy pod górę skalno-błotnistym szlakiem, którym płynie strumień, a na biegaczy czekają bagienne pułapki, w które można wpaść po kolana. Po kilku minutach robi się prawie pionowo. Wdrapuję się gliniasto-trawiastym zboczem, a raczej wciągam na kijkach. Dogania mnie tu kolejna dziewczyna. Kurczę, jest aż tak źle?

Curved Ridge, Salomon Glen Coe Skyline 2018

Scrambling na Curved Ridge

Zakrzywienie czasu na Krzywej Grani

Kolejny CP i każą mi schować kijki, zaczyna się grań! Prawie pionowa Curved Ridge. Mokra skała, błoto. Na początku jest łatwo. Chociaż trzeba uważać, żeby nie wplątać się w trudniejszy teren. Właśnie to mi się przytrafia, muszę się zatrzymać i pomyśleć, gdzie postawić nogę, a gdzie złapać ręką, żeby nie sturlać się parę metrów w dół. Wyprzedza mnie Brytyjka, a ja lecę za nią, by po chwili stwierdzić, że ściganie się nie ma już sensu.

Czas się zatrzymuje, a raczej dziwnie zakrzywia. Powyżej mnie, na pionowym odcinku Krzywej Grani dwadzieścia parę osób stoi w miejscu. Część czeka na dole, a część wisi na ścianie. Wieje dobre 60 km/h, zacina deszcz, a ja przestaję się ścigać. Trzęsie mnie z zimna. Czekamy. Wciągam trzy żele. Co parę minut przesuwamy się o 2-3 metry, więc ciężko mi założyć zapasową suchą bluzkę i przepiąć numer. Nie zatrzymuję na tych cholernych przestojach zegarka, chcę znać rzeczywisty czas. Cel „Top 10” coraz bardziej się oddala.

Curved Ridge, Salomon Glen Coe Skyline 2018

Curved Ridge

Chichot diabła

Każdy mocniejszy podmuch wiatru jest jak diabli śmiech. Tracę czucie w stopach, zaczynają zamarzać mi dłonie. Znowu 2 metry do góry i kolejny stop. Ten zakorkowany odcinek faktycznie jest trudny. Na mokrej skale sama mam problem ze znalezieniem i złapaniem pewnego chwytu. Dochodzę do pionowego kominka. Jestem za niska, żeby złapać tam, gdzie pokazuje mi gość w kasku, zabezpieczający drogę. Muszę pokombinować i znaleźć lepsze stopnie na nogi, wygiąć się, rozciągnąć i wyciągnąć. Nie ma wielkiej ekspozycji, ale można spaść 2-3 metry na biegaczy, którzy z niecierpliwością czekają, aż uporam się ze ścianką. Oceniam ją w tych warunkach na III w skali UIAA. Ostanie podciągnięcie i dalszy scrambling jest już przyjemniejszy.

Przypomina mi się podejście Walowym Żlebem na Zadni Gerlach. Z tą różnicą, że jest mokro, ślisko, dużo błota i nie grzeją mnie promienie słońca. Przyspieszam, żeby poczuć ciepło, ale nie pozwala mi na to wzmagający się wicher. Wychodzę na grań podszczytową i w tym samym momencie zatrzymuje mnie podmuch pędzący 100 km/h. Chichot diabła.

Curved Ridge, Salomon Glen Coe Skyline 2018

Curved Ridge, Glen Coe Skyline

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-2/feed/ 0
Diabeł mieszka w górach. Glen Coe Skyline – część 1 https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/#respond Wed, 19 Sep 2018 08:12:27 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8101 17 września, typowo szkocki poniedziałek, szary i deszczowy. Zwiedzamy z Darkiem ruiny XIII-wiecznego zamku. Kilkusetletnie, potężne kasztany pokryte mchem robią wrażenie. Kamienne, zniszczone baszty zamku są jakby przegniłe od ciągłego deszczu. Jak oni tutaj mieszkali? – zastanawiamy się. Wszędzie wilgoć, którą już dobrze znamy. Nad górami i dolinami wiszą dziwne chmury, niby opary. Wygląda to tak, jakby siedział tam diabeł i gotował swoje szatańskie potrawy – śmieje się Darek. Pomyślałam o wczorajszym biegu, po którym nie zdążyłam się jeszcze na dobre wygrzać. Diabeł mieszka w tych górach. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, to nie wiem, czy bym wystartowała.

Ekstrema zaczyna się przed startem

Ten wyjazd i bieg dał mi popalić. Jeśli oglądaliście Instastory to wiecie, jakie miałam warunki na kilka dni przed startem i po. Na samym biegu nie było lepiej. Wiatr 100 km/h, deszcz, błoto po kostki, przekraczanie rzek. Planowałam zejść z trasy na wypadek, gdybym źle się czuła. Ale kurczę, nie potrafię schodzić z trasy! Z zapchanymi zatokami i bolącą głową dotrwałam. To był mój najtrudniejszy bieg. Czy coś chciałam sobie udowodnić i co dał mi ten wyjazd? Zapraszam na opowieść w 3 częściach. Przeżyjcie jeszcze raz ze mną tę ekstremalną przygodę!

Wyjazd do Szkocji

nie należy do najtańszych. Bilety lotnicze to 900 zł, jeszcze do przeżycia. Pensjonaty w okolicach Kinlochleven to już około 200 zł za dobę. Najbardziej pasował mi lot do Glasgow, a to oznaczało wyjazd na tydzień. Od środy do środy. Start w niedzielę. Zgadałam się z Wojtkiem, który mieszka w Wielkiej Brytanii i miał startować w Ben Nevis Ultra. Zabrał mnie z lotniska. Z Polski jechał też Darek – samochodem, który – jak się później okazało – ratował nam tyłki. Jechała też liczna polska reprezentacja Skyrunning i jeszcze parę innych osób: Iwona Kik, Bartek Przedwojewski i Marcin Rzeszótko. Mocna ekipa.

Żeby uratować nadszarpnięty wyjazdami budżet (trzeci dłuższy wyjazd w ciągu trzech miesięcy, a szykuje się jeszcze jeden), wchodził w grę tylko namiot. Martwiła mnie tylko prognoza. Jak skwitował Wojtek – tutaj są tylko dwie pogody, albo pada, albo zaraz będzie padać.

Darek był już we wtorek na miejscu i zajął nam miejscówkę na namioty. Wysyłał jednak niepokojące smsy: Przywieź jakieś płachty malarskie, wszystko pływa, na kampie jedna wielka kałuża.

Czytam to będąc już na lotnisku i nie wiem, co myśleć. Śmiać się, czy płakać? Foli malarskiej raczej tutaj nie kupię.

Blackwater Campsite w Kinlochleven

Przyjeżdżamy z Wojtkiem w środę około południa. Pada, ale są też przejaśnienia i widać piękno szkockich gór. Wąskie doliny, pionowe i skaliste zbocza, po których płynie woda, mnóstwo rzek i jeziorek. Jeszcze nie wiem, że to pierwszy i ostatni raz, kiedy widzę te piękne widoki.

Na campingu nie ma czasu na cieszenie się chwilą słońca, trzeba ten moment dobrze wykorzystać. Rozbijamy namioty. Po czym zaczyna… padać i wiać. Nie ma tu żadnej świetlicy, tylko jeden stół pod daszkiem, suszarnia, w której nieźle jedzie wszelkimi możliwymi smrodami.

Ale za to 100 metrów obok jest zajefajne centrum wspinaczkowe z największą lodową ścianą na świecie. Zaczynam żałować, że nie zabrałam butów wspinaczkowych. Gdybym wiedziała, że będę musiała siedzieć w mokrym namiocie…

W tym centrum górskim będzie też start i meta zawodów. W czwartek Vertical, piątek Ben Nevis Ultra, sobotę Ring of Steall Skyrace i w niedzielę gwóźdź programu – najbardziej ekstremalny Glen Coe Skyline. Widząc prognozy na weekend – wiatr w górach do 100 km/h i śnieg, mam tylko jedną obawę. Że skrócą trasę.

W sumie przez mój tygodniowy pobyt był tylko jeden ładny moment, czwartek przed południem, jakieś 2 godziny. Wtedy zrobiłam to zdjęcie.

Kinlochleven, Szkocja, Blackwater Hostel & Campsite

Blackwater Hostel & Campsite

I wtedy Darek i Wojtek ruszyli w góry zdobyć najwyższy szczyt Wysp Brytyjskich – Ben Nevis, 1344 m. I nie dotarli. Upaprali się po kolana w błocie i wodzie, wymarzli, bo jak mówili wiało tak, że strumienie płynęły pod górę.

Nie było innej opcji, po deszczowym i zimnym Verticalu, piątkowa trasa Mistrzostw Świata w Ultra Skymaratonie została skrócona. Zamiast 4000 metrów w pionie było 1600, obcięto wszystkie szczyty. To był bieg po bagnach, jak podsumował Darek.

A ja? Kto by usiedział sam w namiocie w taką pogodę? Kręcę się tu i tam. Kibicuję na starcie Verticala w deszczu i wietrze, kibicuję na starcie Ben Nevis.

Bad Weather Route

W piątek czuję się już naprawdę źle. Wyjechałam z Zakopanego lekko osłabiona po niedawnym przeziębieniu i niestety przebywanie non stop na deszczu i wietrze nie sprawiło, że nabrałam sił. Wręcz odwrotnie, trzęsie mnie od środka, mam stan podgorączkowy, słabo mi, gdy stoję. Moje zatoki tego nie wytrzymały. Udaje się wykupić jeden nocleg w pensjonacie reprezentacji. Wygrzewam się pod kołderką ile mogę, by w sobotę rano wrócić znowu do mojego żółtego, targanego wiatrem i deszczem domku.

Iwonka w sobotę ma start, ale dorobiła sie przeziębienia na verticalu i schodzi z trasy już po paru kilometrach. Boję się, że powtórzę jej los. Jak bardzo zmienia się moje nastawienie! Z wkurzenia, że pewnie skrócą trasę, poprzez obawę, że nie skończę biegu i wreszcie ulgę, gdy ogłoszono Bad Weather Route! Na pocieszenie dodają nam Curved Ridge, najtrudniejszy fragment z całej oryginalnej trasy.

Prognoza pokazuje deszcz i silny wiatr przez całą noc i niedzielę. Bieganie chorym to nie jest najlepszy pomysł, zwłaszcza w takich warunkach. Zamiast ekscytować się startem, na który tak długo czekałam, boję się o własne zdrowie. Nie tak miało to wyglądać. To miał być najważniejszy start sezonu, a jest lekka frustracja. Szkoda mi tego wyjazdu i mimo złego samopoczucia postanawiam pobiec.

W nocy przed startem

mam przedsmak następnego dnia. Namiotem telepie tak, że mam wrażenie, że zaraz odlecę. Nie wiem już, czy mi się to śni, czy naprawdę podrywa namiot. Całą noc pada deszcz, a wiatr huczy tak, że pęka mi głowa, nie mogę spać.

Żeby Was uspokoić. Nie marzłam w tym namiocie. Dobry puchowy śpiwór, puchówka, wełniana czapka i było mi naprawdę ciepło. Zaszkodziło mi ciągłe wychodzenie z „ciepłego domku” na zewnątrz, wiatr i wilgoć. Żeby cokolwiek zrobić, trzeba było wyjść i zmarznąć. Żeby się ogrzać – napić się z kolegami ciepłej herbaty – trzeba było stać na deszczu i wietrze. Żeby wziąć gorący prysznic, trzeba było wyjść na deszcz, żeby się w nocy wysikać, trzeba było wystawić się na pizgawicę, itp. itd.

Rano budzi mnie deszcz i porywisty wiatr. Trzeba jakoś wyjść z ciepłego śpiworka, zastanowić się, co na siebie założyć i szykować się na start.

Ciąg dalszy…

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline-czesc-1/feed/ 0
Wyrypa po szkockich graniach https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/ https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/#respond Tue, 11 Sep 2018 07:35:47 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=8064 Z jakim nastawieniem jadę do Szkocji na tygodniowy urlop pod namiotem? Czy czegoś się boję przed biegiem? Dwa razy rezygnowałam z tego startu, będąc już na liście i z biletami lotniczymi w kieszeni. Tym razem chcę zamknąć pewien rozdział.

W 2016 nie zregenerowałam się po KIMA, w zeszłym roku miałam traumę po Tromso, gdy z eksponowanej grani, parę minut przede mną, spadła amerykańska biegaczka z teamu The North Face, Hillary Allen. Cudem przeżyła, przeszła kilka operacji, na szczęście już biega i wróciła do świetnej formy.

To miał być jeden z moich głównych startów, ale w sporcie nigdy nie jest idealnie. Po całkiem niezłym lipcu i dobrym biegu w Aladaglar Sky Trail znowu mam dołek. Od ponad dwóch lat mam na przemian dobre okresy i tygodnie/miesiące totalnego osłabienia. Dzięki pomocy świetnej dietetyczki Jagody Podkowskiej (Blueberry Health & Diet) udało się zdiagnozować zapalenie jelita i kandydozę – niewątpliwą przyczynę moich problemów. Przeszłam leczenie, ale ciągle jest coś nie tak. Teraz robię kolejne badania. Plus tej sytuacji jest taki, że tak wiele przeszłam i tyle tysięcy wydałam na różne badania i terapie, że stałam się specjalistką od dolegliwości, jakie mogą przytrafić się biegaczom. Wkrótce napiszę o tym więcej.

Ale wracajmy do Glen Coe. 52 km i 4750 m przewyższenia, techniczne i eksponowane granie (III stopień scramblingu), pionowe podejścia, techniczne zbiegi, kamienie, błoto, mokro i zimno. Jeszcze dwa lata temu obawiałam się tego terenu, ale w międzyczasie zdobyłam sporo nowego doświadczenia. Ostatnie przygody w Tatrach na Martince i wspinanie w Turcji dały mi dużo pewności w scramblingowym i rzęchowatym terenie z lufą pod nogami.

Glen Coe Skyline 2016 profil trasy

Profil trasy Glen Coe Skyline

W ciągu ostatnich 3 tygodni przebiegłam 64 km, więc łatwo nie będzie. Po niedzielnym mocniejszym treningu nogi bolały mnie jak po zawodach. W tygodniu przed zawodami postanowiłam już nic nie biegać.

W niedzielę pobiegnę na maksa moich możliwości, na jakie będzie mnie tego dnia stać. Będę robić swoje, bez oglądania się na inne dziewczyny, które w biegach Pucharu Świata Skyrunning zawsze są mocne. Podstawowa zasada na ultra to trzymać się odpowiednich stref. Ścigać się można pod koniec, jak zostanie sił. Dobrze, że mamy Marcina Świerca, świetnego taktyka, od którego można się uczyć. Jak już jestem przy UTMB, to właśnie ten bieg jak żaden inny pokazuje, że ściganie się o prowadzenie przy tak długim dystansie, może mieć kiepskie skutki. Adrenalina, emocje, na początku jest siła i moc, ale czy wystarczy na cały dystans? Pięknie powiedział Robert Karaś po zdobyciu MŚ w potrójnym ironmanie. „W takich wyścigach wygrywa najmądrzejszy, a nie najlepszy”.

Wracając do mojego biegu. Nie będzie łatwo. Nie dość, że nie mam życiowej formy, to jeszcze prognozy nie są najlepsze. Śnieg z deszczem na eksponowanej grani? Tego jeszcze nie było. Czy się boję? Raczej nie. Jestem niesamowicie ciekawa trasy i warunków. Tego, jak sobie poradzę. Będzie bardzo ciężko, ale ja to lubię.

Jestem zdania, że to trudne doświadczenia cię kształtują, to dzięki przekraczającym twoją wyobraźnię wyzwaniom, poznajesz siebie. Bo czego dowiesz się o sobie siedząc na kanapie i pijąc piwo?

Dlatego nie dziwcie się też, że do deszczowej Szkocji jadę pod namiot i nie wypożyczam samochodu. Lubię takie przygody. Lubię, kiedy nie jest łatwo, lekko i przyjemnie. Po takich doświadczeniach doceniam swoje cztery kąty, wygodne łóżko i wszystko, co mam.

Tym startem zamknę pewien rozdział mojego biegania, udział we wszystkich ekstremalnych biegach serii Skyrunning. Po Glen Coe zabieram się za nowe projekty. Będzie ciężko, przygodowo i ekstremalnie!

Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless Glen Coe Skyline. Fot. Ian Corless

Zdjęcia: Ian Corless

I jeszcze coś o sprzęcie, jako ciekawostka, bo organizatorzy przebili wymogi na UTMB

Wymagany sprzęt, który zabieram

  • kurtka wodoodporna ATTIQ z membraną 20 tys.
  • spodnie wodoodporne ATTIQ – uszyte specjalnie dla mnie 🙂
  • koszulka Pro-Tech – zamierzam w niej biec, jeśli pogoda pozwoli. Na razie ma być zimno i padać, w górach podobno śnieg
  • koszulka z długim rękawem – jako dodatkowa wymagana bluza, mam nadzieję, że przejdzie weryfikację
  • spodenki Pro-Tech – a jak będzie zimno, długie legginsy
  • buty Adidas Adizero XT Boost – z niezawodną na mokrej skale podeszwą Continental, wbudowanym stuptutem, dobrym bieżnikiem, lekkie, z niewielką amortyzacją, wydają się idealne na szkockie warunki. Szkoda, że Adidas wycofał je z produkcji
  • kamizelka CamelBak Ultra Pro Vest
  • zegarek garmin fenix 5 – pierwszy test na zawodach
  • czołówka Petzl e+lite – leciutka (25 gramów), ale nie daje za dużo światła, organizatorzy sami ją polecają dla szybszych zawodników, więc musi przejść
  • koc ratunkowy (survival bag), folia NRC nie wystarczy
  • mapa
  • czapka i rękawiczki
  • kijki Mountain King Trail Blaze Skyrunner (niewymagane, ale biorę)
  • jedzenie – tym razem tylko 12 żeli i kilka batonów, na trasie jest tylko 1 punkt odżywczy, a ja na dzień dzisiejszy nie mam supportu, także 1 kg żarcia trzeba będzie dźwigać (i szybko jeść)

Ten filmiki fajnie pokazują szkocki klimacik i techniczne trudności

]]>
https://biegamwgorach.pl/glen-coe-skyline/feed/ 0
Dotknięcie Martinki. Bez kakakasku https://biegamwgorach.pl/dotkniecie-martinki/ https://biegamwgorach.pl/dotkniecie-martinki/#comments Sun, 26 Aug 2018 11:35:53 +0000 http://biegamwgorach.pl/?p=7993
Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach, Droga Martina

Pobudka 5.30 z nadzieją, że tym razem uda się wyruszyć z Wyżnich Hagów wcześniej niż ostatnio. Na początku czerwca z Mariuszem i Kamilem wystartowaliśmy po godzinie 11. Wtedy weszliśmy tylko na szczyt, a opóźniał nas dodatkowo śnieg. Martinka pozostała nietknięta.

Bez kakakasku?

Tym razem tylko z Kamilem, zamykamy drzwi samochodu o 9.30. Masz kask? – zagaduje Kamil. To teraz mnie pytasz? Dobra, idę bez – odburkuję od niechcenia. Mam zły dzień i nie widzę tego naszego przejścia. Kamil czytał opisy wejścia Walowym Żlebem na Przełęcz Tetmajera i ktoś szukał wylotu żlebu przez 2 godziny. W Wyżnich Hagach zgodnie z prognozą słońce, ale szczyty schowane są w gęstych chmurach, nie mam kasku, nie znamy drogi. Same wymówki, żeby już na wstępie uznać, że się nam nie uda.

W dolnej, leśnej części doliny jest gorąc nie do wytrzymania. Dobrze, że jednak wzięłam krótkie gacie! Na szczęście powyżej linii lasu przyjemny chłodzik. Niestety zaczynamy wchodzić w chmury, a ja marudzić. Marudzę tak całą drogę do Batyżowieckiego Stawu. Że nic nie widać, że nie trafimy w żleb, że Kamil miał obczaić szczegółowo wejście, a pewnie tego nie zrobił, że to ja powinnam zająć się sprawdzaniem wejścia i w ogóle to trzeba było wybrać się na lajtową wycieczkę z Forkiem. Jak on ze mną wytrzymuje? Mnie samej czasem ciężko znieść moje własne marudzenie. Tajemnicą Kamila jest to, że ma cierpliwość jak wagon buddyjskich mnichów i zapewne to pozwala mu wytrzymać te wszystkie wycieczki ze mną.

Żeby uciąć moje zrzędzenie, postanawiamy, że dojdziemy na górne piętro doliny, pod żleby, zobaczymy, czy coś widać i jak nie znajdziemy wejścia, to wracamy.

Dolina Batyżowiecka, Tatry Wysokie

Dolina Batyżowiecka, pod ścianami Gerlachu

Idziecie na biwak?

Nad Batyżowieckim Stawem chmury schodzą coraz niżej i widoczność pogarsza się do tego stopnia, że gubimy ścieżkę wokół jeziorka. Po głazach dochodzimy do właściwej perci w głąb doliny i tam tradycyjnie spotykamy schodzące z gór grupy. Przywykłam już do tego, że gdy wyruszam w góry, wszyscy już schodzą. W tym momencie pytam jednak Kamila, czy ma czołówkę, bo ja oczywiście nie wzięłam. Kamil zawsze ma wszystko, czego ja zapominam, albo chciałam zapomnieć. I kask, i czołówkę, i folię NRC, i nawet kostki do asekuracji chciał zabrać, ale wybiłam mu to z głowy.

Podchodzimy przez kolejne progi doliny, a ja wreszcie przestaję marudzić. Dostrzegam pozytyw w tych schodzących w dół chmurach. Jest nadzieja, że na górze będzie lampa! I ta myśl, że wyjdziemy ponad chmury, tak mnie ożywia, że z zupełnego pesymizmu, zapalam się na to wejście. Mijamy kolejnych, schodzących wspinaczy. Jeden pyta, czy idziemy na biwak. W sensie, że tak późno? Jakie późno, jest dopiero 11! Zdążymy wejść, przebiec grań i zbiec przed 17. Mówi, że będzie „bourka”. Burka? – patrzę pytająco na Kamila. Wyjaśnia, że chodzi o burzę. Burza? Nie, z takich chmur na pewno nie będzie burzy – mówię z takim przekonaniem, jakbym specjalizowała się w meteorologii górskiej. Jestem już tak pozytywnie nastawiona, że nic nie jest w stanie mnie zniechęcić. Uwielbiam ten mój optymistyczny stan umysłu, gdy wszystko jest możliwe.

Walowy Żleb, pod Przełęczą Tetmajera, Tatry Wysokie

Walowy Żleb, pod Przełęczą Tetmajera

Wbić się w Walowy Żleb

Podchodzimy stromymi piargami na ostatnie pięterko doliny, pod Batyżowiecki Żleb i wtedy dzieje się to, co wiedziałam, że nastąpi. Przejaśnia się. Ale jak! Z zupełnej dupy nagle widzimy grań i ściany jak na dłoni! Krzyczę do Kamila, żeby wrzucił wyższy bieg i że szybko musimy wbić się we właściwy żleb. Aura w górach jest dynamiczna i zaraz znowu może się zdupić. Idziemy dalej piargami i kamieniami do góry wzdłuż ściany. Pamiętałam z mapy, że trzeba minąć te skały i gdzieś tam będzie nasz Walowy Żleb.

W ścianie wspina się dwóch Słowaków, przechodzę pod nimi, dalej w górę i dostrzegam coś na kształt żlebu, który przypomina opis przedstawiony przez Kamila. Dochodzi Kamil i rozkminiamy. Podchodzimy wyżej i dalej szukamy, czy wbijamy się tutaj? – pytam zniecierpliwiona. Wyciągam telefon, odpalam z netu jakieś zdjęcia i drogi w ścianie. Podchodzimy jeszcze kawałek i analizujemy, jakie szczyty widać na grani i gdzie dokładnie może leżeć nasz żleb. Standardowo denerwuję się na Kamila, że miał to ogarnąć, a teraz nie wie, gdzie iść. Kamil leci pod ścianę do Słowaków i po kilku bezskutecznych krzykach uzyskuje od nich ostateczną informację. Tutaj jest żleb prowadzący na Przełęcz Tetmajera. Dla jasności, znajduje się on zaraz za skałami, które oddzielają go od Batyżowieckiego Żlebu.

Wchodzimy. Ja bez kasku idę pierwsza. Początkowy, podcięty próg skalny oceniany jest na I-II, dalej są podobno jedynkowe trudności. Taki trudniejszy scrambling. Dla mnie to wejście jest podobne do ostatniej sztajchy na Aladaglar Sky Trail. Jakieś strome skałki, trochę piargu, wyżej więcej luźnych kamieni. Czuję się w takim terenie świetnie. Nawet przez myśl nam nie przechodzi, żeby się tu asekurować. Choć mijamy jakieś stanowiska i taśmy – pewnie do zjazdów.

Granią na Zadni Gerlach, Tatry Wysokie

Granią na Zadni Gerlach

Na Zadni Gerlach

Gdy widzę już przełęcz, dostrzegam dwie wyraźne ścieżki w piargu, na prawo i w lewo. Idę tą w lewo, gdzie widać szczątki rosyjskiego samolotu, który rozbił się tutaj w czasach II wojny. Jest i Zadni Gerlach! Zapominam o wejściu na przełęcz i idę wprost na szczyt. Teren robi się trudniejszy, kończy się piarg, a przede mną wyrastają porośnięte mchem pionowe skały. Dochodzi do mnie Kamil. Co robimy? – pytam. Schodzimy i wracamy do ścieżki, czy na skróty w górę po tych skałach? Gdy to mówię, dostrzegam nade mną innych wspinaczy. Jesteśmy około 10 metrów w pionie pod granią. Idę do góry. Szukam dobrych chwytów w śliskich skałach i stopni tak, żeby uniknąć stawania na mchu. Parę ruchów i wyłażę na grań, na której siadam okrakiem, żeby zrobić Kamilowi miejsce. Zdaniem Kamila to był trójkowy odcinek. Okazał się być najtrudniejszym fragmentem dzisiejszej wyrypki.

Nawet nie zauważyłam, że znowu grań spowiły chmury i będzie tak już do końca. Poniżej grani jest wyraźna, łatwa ścieżka, ale my idziemy ściśle granią. Kamil bawiąc się tym doskonale, trzyma się samego jej ostrza. Widzę, jaką sprawia mu to radość. Prawdziwy z niego graniowiec! Ostatni kawałek na szczyt jest niemal biegowy, wbiegam więc pod górę i wpadam na wierzchołek – kupę skał. Ale nie byle jaką! Ta kupa głazów była przed rozbiorami, a potem w latach 1938–1939 najwyższym szczytem Polski! 2638 m n.p.m.

Chwila odpoczynku, kanapki. Za Przełęczą Tetmajera, w chmurach rysuje się ostra grań Gerlachu. Widzimy a na niej ludzi, których spotkaliśmy wcześniej. Idą z lotną asekuracją. Dyskutujemy trochę o tym. Kamil wyjaśnia mi wątpliwości co do skuteczności tej asekuracji i że czasem bezpieczniej jest bez. Ale oczywiście, jeśli będę chciała, to się zwiążemy. Grań z przełęczy na Gerlach wygląda z daleka na trudną. Lufa, stromo i nie da się tego licha obejść.

Zadni Gerach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Zadni Gerlach, w tle grań Gerlachu

Z Przełęczy Tetmajera na Gerlach ściśle granią

Szybko docieramy na przełęcz i ruszam żwawo pierwsza. Zaraz orientuję się, że to licho nie takie trudne, na jakie wyglądało. Wielkie głazy, jest gdzie stanąć, za co złapać. Lufiasto, mroczno, trzeba czasem kombinować i gdzieś się podciągnąć, ale do przejścia! Idziemy bardzo sprawnie. Cykam samojebki na najciekawszym odcinku – niemal pionowej ściance z półeczką i dużą ilością powietrza pode mną. Dalej jest już łatwiej i szerzej. Jeszcze jakiś uskok, pionowe podejście, gdzie mogę wykorzystać swoje rozciągnięcie i sama się dziwię, skąd u mnie takie umiejętności wspinaczkowe. Na chwilę przez chmury przebija słońce. Kolejne fotki. Kamil śmieje się ze mnie, a ja z niego, że z uporem maniaka idzie samym ostrzem grani.

Granią na Gerlach, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach

Najlepszy jest ostatni odcinek przed Gerlachem. Na dole wyraźna ścieżka, widać, że często robione obejście, a przed nami trudniejszy fragment z lufą, gdzie muszę trochę pogłówkować, jak zejść z większego głazu. Gdy pokonuję tę przeszkodę, wyłania się bulderowa skałka w kształcie paszczy rekina, z lufą po lewej stronie i stromym stokiem po prawej, ostatnia skała przed szczytem. Gdy pod nią stoję, nie ma już możliwości łatwego zejścia na ścieżkę – na ten wariant trzeba było zdecydować się dużo wcześniej. Kamil zachęca mnie do spróbowania. Chyba zwariowałam, myślę sobie, przecież nigdy nie wspinałam się po takich skałach! Kilka przymierzeń, łapię chwyty na górze, stopy na tarcie i wyciągam się na rękach. Jestem na górze, trzy kroki na kolejny głaz i stoję już na Gerlachu! Kamil trzy sekundy za mną. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że ani razu nie wyciągnęliśmy liny, a ja zupełnie o niej zapomniałam. To co, zostajemy na biwak? – śmieję się do Kamila.

Droga Martina, grań Gerlachu

Ostatnia skałka pod Gerlachem

Zejście Batyżowieckim Żlebem

Patrzymy w dół, ekipa która szła z asekuracją jest dopiero w górnych partiach żlebu. Dogonimy ich pewnie na dole w dolince – mówię do Kamila. Na górze spędzamy dobre pół godziny, robiąc foty i ciesząc się przejściem. Zejście Batyżowieckim Żlebem to formalność. Schodzę nim trzeci raz, znam tu prawie każdy kamień i ścieżkę, więc poruszamy się szybko i sprawnie. Dowiedziałam się w górach czegoś nowego o sobie. Mam niezłą pamięć do topografii i orientację w skalnym terenie. Lepiej niż Kamil, jakby nie było stary, doświadczony łojant, orientuję się w wyszukaniu drogi czy przejścia. Dostrzegam i zapamiętuję każdy szczegół. Cenna cecha w górach.

Gerlach, Droga Martina

Gerlach, Droga Martina

Doganiamy naszych słowackich wspinaczy przed Batyżowiecką Próbą. To kolejny trudniejszy fragment dzisiejszego programu, ale ubezpieczony klamrami. Niektórzy tutaj dodatkowo się asekurują. I ja też, wchodząc na Gerlach pierwszy raz z Mariuszem, w tym miejscu na podejściu wolałam iść na stałej asekuracji. Teraz schodzę bardzo sprawnie. Mijamy sześciu wspinaczy poniżej próby. Jeszcze trochę łańcuchów i klamer na pionowej ściance, która przypomina mi fragmenty trasy na KIMA i jesteśmy w dolince. Jest godzina 17. Na grani znowu świeci słońce! Byliśmy tam godzinę za wcześnie 😉

Szybko schodzimy najpierw piargami do stawu, a potem szlakiem. Nie chce nam się zbiegać. Idziemy żwawo i gadamy. Snujemy kolejne projekty i plany. Chcę zrobić całą Martinkę i jeszcze parę innych ciekawych grani. Grzeje nas zachodzące pomarańczowe słońce. Nie wieje. Jest ciepło. Jest pięknie!

Szczegóły przejścia: Wyżnie Hagi – Batyżowiecki Staw – Walowy Żleb – Zadni Gerlach, 2638 m (ściśle granią) – Przełęcz Tetmajera, 2593 m – Gerlach, 2654 m (ściśle granią) – Batyżowiecki Żleb – Wyżnie Hagi. 17 km i +1700 m.

Według wyceny całej Drogi Martina, odcinek z Przełęczy Tetmajera na Gerlach jest najtrudniejszy, o skali II IUAA.

Przebieg Drogi Martina

A teraz wyjaśnienie, skąd wziął się tytuł.

I jeszcze trochę fotek

Walowy Żleb, pod Przełęczą Tetmajera.

Walowy Żleb, pod Przełęczą Tetmajera, Tatry Wysokie

Walowy Żleb, pod Przełęczą Tetmajera

Zadni Gerlach, w tle grań prowadząca na Gerlach.

Zadni Gerlach, Tatry Wysokie

Zadni Gerlach, w tle grań na Gerlach

Kamil na grani.

Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Kamil na Grani Martina

Grań Gerlachu.

Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach, Droga Martina

Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach, Droga Martina

Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach, Droga Martina

Granią na Gerlach, Droga Martina, Tatry Wysokie

Granią na Gerlach, Droga Martina

Ostatnia skałka pod szczytem, idziemy ściśle granią.

Droga Martina, grań Gerlachu

Ostatnia skałka przed Gerlachem

Stąd przyszliśmy 🙂

Gerlach, Droga Martina

Gerlach, Droga Martina

Zdjęcia: Kamil Weinberg, Olga Łyjak.

]]>
https://biegamwgorach.pl/dotkniecie-martinki/feed/ 1